PRZEZ CAŁE DOTYCHCZASOWE ŻYCIE, PRAWIE ZAWSZE BYŁEM U SIEBIE. JEDNI DO BYDGOSZCZY PRZYJEŻDŻALI, INNY WYJEŻDŻALI, A JA TAM TRWAŁEM. OBCE BYŁO MI UCZUCIE PANIKI ZWIĄZANE Z NIEZNAJOMOŚCIĄ TOPOGRAFII MIASTA, ZA NIC W ŚWIECIE NIE POTRAFIŁEM ZROZUMIEĆ, JAK MOŻNA ZABŁĄDZIĆ POD RONDEM JAGIELLONÓW. STAN TEN SIĘ POGŁĘBIAŁ, PRZEZ CO W TRAKCIE KILKU OSTATNICH LAT CZUŁEM SIĘ NIEMALŻE TAK SWOBODNIE, ŻE PO ULICY DŁUGIEJ MÓGŁBY CHODZIĆ W KLAPACH, A W PARKU KAZIMIERZA WIELKIEGO ROZŁOŻYĆ LEŻAK I POBIERAĆ SŁONECZNYCH KĄPIELI. AŻ TU KTÓREGOŚ PIĘKNEGO DNIA, TUŻ PO UKOŃCZENIU 30 ROKU ŻYCIA, WYWIAŁO MNIE Z BYDGOSZCZY. I STAŁEM SIĘ SŁOIKIEM.