Ulicę Cieszkowskiego zna zapewne każdy bydgoszczanin. Przechadzając się nią, nie sposób nie dostrzec pięknych, bogato zdobionych, secesyjnych i eklektycznych kamienic. Łatwo też poczuć klimat sprzed dziesiątków lat, z przełomu XIX i XX wieku, kiedy trakt ten powstawał. Co jednak zadziwiające, rzadko zdarza się, że wzrok przechodnia zatrzyma się na niewielkim budynku, zamykającym zachodnią perspektywę ulicy. „To chyba jakiś kościół, ale już nieczynny” – pewnie przechodzi przez myśl wielu obserwatorom. Rzecz jasna, są w sporym błędzie!
W cieniu Cieszkowskiego
Ten wyimaginowany (przykładowy), przytoczony we wstępie do niniejszego artykułu, przechodzień, rzecz jasna się pomylił – przynajmniej częściowo. Obiekt, o którym mowa, wcale nie jest bowiem zamknięty. Prawdą jest jednak, że jest to obiekt sakralny. Jak to się więc stało, że w Bydgoszczy powszechnie wiadomo o nim tak niewiele? I skąd ten stereotyp, dotyczący rzekomego braku dostępu do niego? Odpowiedzi postaram się przedstawić poniżej.
Po pierwsze, budynek nie służy wyznawcom wiary, że tak to ujmę, dominującej w naszym kraju. Jest to świątynia, należąca do parafii ewangelicko-metodystycznej, a więc, potocznie mówiąc, do metodystów. Rzecz dotyczy więc protestantów, których mamy w Polsce nieporównywalnie mniejszą liczbę, aniżeli katolików. Cóż, reformacja nie napotkała tutaj na przesadnie podatny grunt. Mniejsza społeczność, determinuje z kolei sytuację, w której obiekty sakralne tego typu, otwierane są najczęściej tylko podczas niedzielnych nabożeństw, lub przy okazji innych, specjalnych wydarzeń. W efekcie, dla zewnętrznego, niezbyt skorego do dogłębnej analizy zjawiska obserwatora, z zewnątrz rzeczywiście mogą się one jawić jako zamknięte na cztery spusty.

Swoją drogą, niezły to paradoks, że jako „zamknięte” interpretowane są przez nas (mam na myśli ogół polskiego społeczeństwa) zwykle właśnie świątynie protestanckie. Podobną myśl wysnułem przecież w artykule, dotyczącym ewangelicko-augsburskiego kościoła Zbawiciela, a zapewne można by ją odnieść także do wielu innych, protestanckich obiektów sakralnych. Paradoks ten, wynika z faktu, że protestanci są przecież zdecydowanie bardziej liberalni i elastyczni, aniżeli katolicy. Wybaczcie szczerość, ale taka jest prawda. Oczywiście w tym przypadku działa po prostu nieznajomość tematu – to co „obce” wydaje nam się często niedostępne, schowane za (nomen omen) zamkniętymi drzwiami.
Fakt, iż kościół, będący bohaterem dzisiejszego artykułu, pozostaje nieco niezauważony, wynikać może także z jego sąsiedztwa. Idąc ulicą Augusta Cieszkowskiego od strony ulicy Gdańskiej, możemy być już nieco zbyt „przytłoczeni”, czy też raczej olśnieni, pięknem mijanych kamienic. Jeśli jeszcze dołożymy do tego fakt, iż wiele z nich zaprojektował sam Józef Święcicki, a pozostałe inni cenieni bydgoscy architekci, jak np. Karl Bergner czy Paul Bohm, mamy doprawdy sporych kalibrów „rozpraszacz”. Estetyczne walory tego miejsca poprawiły się zresztą jeszcze kilka lat temu, podczas ostatniej rewitalizacji. Wówczas, poza wymianą nawierzchni i uporządkowaniem otoczenia, wreszcie udało się „wyrzucić” stąd ruch autobusowy. Teraz można po prostu spacerować i wgapiać się w te sporej wielkości, architektoniczne dzieła sztuki.

No i wreszcie, wspomnieć należy, że mimo, iż optycznie wydaje się, jakby świątynia stała przy ulicy Cieszkowskiego, to tak naprawdę jej oficjalny adres to Pomorska. W ten sposób, splendor słynnego „sąsiada” nie przechodzi na obiekt. Być może to właśnie ten drobiazg, sprawił że na muralu, powstałym podczas rewitalizacji na jednej z kamienic, ukazującym ulicę Cieszkowskiego z przełomu XIX i XX wiek na miejscu świątyni metodystów umieszczono… zupełnie inny budynek. Rzecz nieco dziwna, zważywszy na fakt, iż Cieszkowskiego została wytyczona sporo lat później (ok. 1894 r.) niż zbudowano świątynię (1883 r.). Mural utworzono na bazie starej pocztówki, na której również nie ma kościoła, co, jak podejrzewam jest wynikiem lekkiego “majstrowania” przy niej (już wówczas zdarzało się, że poszczególne budynki powiększano, zmiejszano czy wręcz usuwano). Tajemnica do rozwikłania, jednakże podkreślająca, w jaki sposób kościół metodystów może „zniknąć” sprzed naszych oczu.
Wszystko powyższe sprawa, że mamy w Bydgoszczy relatywnie małą wiedzę dotyczącą kościoła metodystycznego. Nie pomagają lakoniczne wzmianki w przewodnikach czy opracowaniach turystycznych (w przewodniku wydanym w 2014 r. przez Bydgoską Informację Turystyczną nie ma o nim ANI SŁOWA!), a także bardzo skromna liczba artykułów w lokalnej czy regionalnej prasie. Czas jednak, chociaż spróbować odwrócić tę niekorzystną tendencję i poznać tajemnice obiektu!

(Nie) znana historia bydgoskich metodystów
Jako się rzekło, świątynia, do której dzisiaj zajrzymy, jest obiektem, wykorzystywanym przez metodystów, a będąc bardziej precyzyjnym, przez wiernych Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego. Kim właściwie metodyści są, napiszę trochę niżej, w tym miejscu warto jednak zauważyć, że budynek przy ul. Pomorskiej 41, to najstarsza w mieście konstrukcja, wciąż pozostająca w rękach protestantów! Napisałem „wciąż”, bowiem starszy jest bez wątpienia kościół pw. św. Piotra i Pawła (dawniej po prostu św. Pawła), przejęty po II wojnie światowej przez katolików.
Palmę pierwszeństwa w tym nietypowym rankingu, świątynia przy ul. Pomorskiej zawdzięcza temu, iż powstała już w 1883 roku! Dla porównania, drugi historyczny, działający po dziś dzień kościół protestancki w Bydgoszczy, a więc Kościół Zbawiciela (opisywany w ramach cyklu „Bydgoszcz przez dziurkę od klucza” – TUTAJ), wybudowano w 1897 roku. Jest więc młodszy o dobrych kilkanaście lat, mimo że zapewne wielu bydgoszczan postrzega go jako sporo starszego. Z kolei wspomniany wyżej kościół pw. św. Piotra i Pawła przy Placu Wolności datuje się na połowę lat 70-tych XIX wieku.

Obiekt przy ul. Pomorskiej nie służył jednak bydgoskim metodystom od początku. Powstał on na potrzeby zupełnie innego wyznania – mianowicie baptystów. Ich zbór, oczywiście niemiecki (nazywany wówczas Baptistengemeinde), utworzono w Bydgoszczy już w 1874 roku. Podlegał on pod Zjednoczenie Poznańsko-Pomorskiej Unii Zborów Baptystów Języka Niemieckiego. Według danych z początku I wojny światowej, do parafii należało ok. 300 wiernych, a ich kaznodzieją był Erwin Becker. W zachowanych źródłach, dzisiejszy kościół metodystów, częściej niż kościołem, nazywano wówczas po prostu kapicą. Może i słusznie, wszak jego rozmiarom daleko do potężnych, powstających w podobnych latach, sakralnym rozwiązaniom architektonicznym, jak choćby wspomniany kościół św. Pawła, czy kościół św. Krzyża (dzisiejszy pw. Andrzeja Boboli).
Oczywiście baptyści wciąż w Bydgoszczy funkcjonują. Z tym że obecnie jest to już polska Wspólnota Chrześcijan Baptystów, która zresztą urzęduje całkiem niedaleko, bo przy ul. Zduny. Po II wojnie światowej, konkretnie zaś w 1946 roku, obiekt przy ul. Pomorskiej przekazano z kolei właśnie metodystom. I tutaj należałoby napisać, że przekazano go wreszcie, bo wcześniej, przez długie lata, tak naprawdę nie mieli oni w Bydgoszczy swojej stałej siedziby.
Nie było bowiem tak, że metodyści zostali sprowadzeni do miasta dopiero po zakończeniu działań wojennych. Ich obecność w Bydgoszczy zaznaczyła się już w 1922 roku, a wszystko za sprawą działalności… Amerykanów! Tak jest, bowiem to właśnie amerykańscy wyznawcy tej wiary, założyli w jednej z kamienic na styku ulicy Kościelnej (dzisiejszej Teofila Magdzińskiego) i Starego Rynku, swego rodzaju stołówkę, którą nazwali „Kuchnią Akademicką”. Był to element działalności polskiej misji Południowego Kościoła Metodystycznego w USA. W ramach akcji, wolontariusze wydawali na rzecz potrzebujących ok. 100 posiłków dziennie – głównie darmowych lub kosztujących bardzo niewielkie pieniądze.

I co prawda stołówkę zamknięto w 1924 roku, ale dobre wspomnienie po metodystach w mieście pozostało na dłużej. Zapewne szybko związano by więc pierwszą gminę wyznaniową, jednakże proces ten blokowały władze wojewódzkie. Te, uznawały, że działalność metodystów to nic innego, jak próba osłabienia lokalnej społeczności katolickiej. Cóż, skąd my to znamy? W końcu jednak, w 1935 roku się udało i tak oto, Gaither Postley Warfield, superintendent (a więc najważniejszy duchowny) kościoła z Warszawy, oficjalnie założył bydgoski zbór. W tym samym roku odbyło się pierwsze, oficjalne nabożeństwo metodystyczne w Bydgoszczy. No i tak to się oficjalnie zaczęło!
Oczywiście, na początku kolorowo nie było. Wierni nie mieli nawet własnej kaplicy, więc spotykali się w wynajmowanych pomieszczeniach. Czasem było to prywatne mieszkanie przy Wałach Jagiellońskich, czasem sala taneczna nad restauracją przy ul. Marcinkowskiego. Można rzec, że metodyści skazani byli wówczas na nieco „tułaczy” żywot. Paradoksalnie jednak, w tym właśnie czasie, kościół zdołał utworzyć placówkę filialną w pobliskim Inowrocławiu. Widać, że zapotrzebowanie w narodzie jednak było, a sytuacji sprzyjała dodatkowo dobra opinia o metodystach. Przed wybuchem II wojny światowej, kościół był znany z prowadzenia licznych akcji charytatywnych, w tym głównie skierowanych do osób bezrobotnych.
W trakcie wojny, sytuacja metodystów nie uległa większej zmianie – tyle tylko, że nabożeństwa musiał być prowadzone, co naturalne, w języku niemieckim. Wierni mogli jednak oficjalnie praktykować swoją wiarę To zapewne wynikało z faktu, iż dla okupanta wiara protestancka jawiła się jako mniej „polska”, a więc i mająca mniejszy potencjał do wzniecania buntu wśród mieszkańców. Według zachowanych źródeł, stanowczo należy jednak podkreślić, że nie było wśród metodystów żadnej sympatii względem okupantów.

W ten sposób docieramy do 1946 roku i momentu, w który miasto przekazało opuszczony już przez baptystów obiekt metodystom. Jak nietrudno policzyć, urzędują oni więc w tym miejscu już dłużej, aniżeli wcześniejsi lokatorzy.
Budynek mały, lecz ciekawy
Budynek przy ul. Pomorskiej 41 przywodzi mi nieco na myśl obiekty sakralne, które podziwiałem kilka lat temu w… Bukareszcie. „Cóż to za dziwne porównanie?” – pomyślicie pewnie. Już tłumaczę! Tam, charakterystyczne jest to, iż cerkwie (wszak w Rumunii dominuje prawosławie) wciśnięte są często między otaczające je kamienice, czy nawet bardziej nowoczesne bloki. Bywa i tak, że niemal stykają się z sąsiadującymi budynkami, niemal zawsze stanowiąc jednak osobną konstrukcję. Podobnie jest z kościołem metodystów, który jest chyba jedynym tego typu przykładem, w całej Bydgoszczy. Z każdej ze stron, do sąsiadujących kamienic przy ul. Pomorskiej, jest może maksymalnie 5 metrów odległości. Bardzo klimatycznie i nieco klaustrofobicznie!

Wszystko powyższe, a także fakt, iż kamienica znajdująca się po prawej stronie (patrząc od ul. Cieszkowskiego), pod numerem 43, jest wyższa, aniżeli konstrukcja kościoła, sprawia, iż kościół metodystów jawi nam się jako dużo mniejszy, niż jest w rzeczywistości. Dodaje mu to jednak specyficznego uroku niewielkiego, skromnego obiektu sakralnego, który zachęca tym samym do odwiedzin. Ja szczególnie lubię spojrzeć na obiekt od strony wspominanej już ulicy Augusta Cieszkowskiego. Doprawdy pięknie zamyka on tę stronę traktu, stanowiąc swoistą perłę w koronie tej części miasta. Bez niego, ten widok były zdecydowanie bardziej ubogi!
Obiekt reprezentuje oczywiście styl neogotycki, charakterystyczny dla czasów, w których powstał. Czerwoną, zdobioną cegłę, nietrudno dostrzec nawet z daleka. Podobnie jak dwie niewielkie, zamykające front konstrukcji, wieżyczki przykryte blaszanymi, szpiczastymi daszkami.

Poza tym, bryła jest dość skromnie zdobiona, można by nawet rzec, że surowa. A jeśli dodamy do tego fakt, iż jest mocno przysadzista, szeroka i niska, może nawet nieco przywodzić na myśl romańskie budowle. Wśród nielicznych zdobień, które dostrzec można od frontu, wyróżnić należy niewielki szczyt, fryz oraz rozetę. Są też oczywiście ostrołukowe okna i kilka blend (zresztą również ostrołukowych).
Swoją drogą, okna wychodzą z kościoła tylko na trzy strony świata – od frontu, od prawej strony (znowu – patrząc od strony Cieszkowskiego) i od podwórza. Po lewej stronie też kiedyś były, ale swego czasu (jak dowiedziałem się od pastora, zapewne ze względów bezpieczeństwa) je zamurowano. Nie zrobiono tego nadmiernie estetycznie, stąd trudno nazwać ten element ozdobną blendą.

Tyle, jeśli chodzi o to, co widać od frontu. A widać jedynie niewielką część, bo jak już wspomniałem, budynek jest większy, niż nam się wydaje. Teren po obu stronach został zagospodarowany – ten po lewej, jako wjazd na podwórko, a po prawej jako niewielki ogródek. Może nie jest on przesadnie bogaty w gatunki roślin, jednak widać, że gospodarze o niego dbają. No i widok ze strony podwórka na ul. Pomorską jest doprawdy zaskakujący!

Samo podwórko to niewielki, częściowo wyasfaltowany plac. Po prawej stronie znajdują się zabudowanie gospodarcze, wykorzystywane dawniej przez parafię, a na wprost stoi budynek mieszkalny. Ten drugi, też kiedyś należał do parafii, być może pełniąc funkcję plebani. Dzisiaj działa już niezależenie od niej.
Najciekawiej, a raczej najbardziej zaskakująco, budynek kościoła wygląda od strony podwórka. Przede wszystkim, jest on wyższy, bowiem sięga do trzeciego piętra, i ma zupełnie inną formę, aniżeli od frontu. Można by nawet rzec, że wygląda bardziej jak kamienica, niż obiekt sakralny. I rzeczywiście, jest w tym trochę prawdy! Okazuje się bowiem, że kościół metodystów to obiekt sakralno-mieszkalny. W jego tylnej części, a także częściowo w niskim parterze, znajduje się kilka mieszkań – głównie członków gminy ewangelicko-metodystycznej oraz dla pastora i jego rodziny.


Bryła budynku nie została przyozdobiona żadnymi pamiątkowymi tablicami, co jak na obiekt sakralny jest rzeczą dość nietypową. Czasami przecież, takowych mamy na ścianach świątyń aż nadmiar. Tutaj jednak na przeszkodzie stają najpewniej skromne możliwości finansowe gminy. Jedyny akcent graficzny, to mała plansza informacyjna, umieszczona na froncie kościoła, wskazująca dni i godziny nabożeństw, a także informująca przechodniów, z jakiego rodzaju kościołem mają do czynienia.

Wnętrze też ciekawe, choć skromne
Przyznam Wam się, że przed wizytą w obiekcie, którą odbyliśmy na potrzeby niniejszego artykułu, nigdy nie zdarzyło mi się odwiedzić bydgoskiego kościoła ewangelicko-metodystycznego. A zawsze bardzo chciałem to zrobić, właśnie ze względu na jego rzekomą „niedostępność” (tak, ja też tak kiedyś uważałem). Tym większa była moja radość, kiedy wreszcie się udało. No i stwierdzam, że jego wnętrze bardzo odpowiadało moim wcześniejszym wyobrażeniom.

Jest to typowa dla obiektów protestanckich, skromna, pozbawiona przepychu, przestrzeń. Całość jest konstrukcją jednonawową, choć w źródłach można się także natknąć na wzmiankę o trzech nawach. Wszystko przez dość rozbudowane empory, które rozciągają się wzdłuż ścian obiektu. Te są zresztą bardzo ciekawe i pojemne, a korzystać można z nich w trakcie każdego z nabożeństw. Widok z góry jest zresztą bardzo przyjemny!

Z tej perspektywy widzimy m.in., że przestrzeń przeznaczona na potrzeby sakralne, jest niewielka. Ledwie kilkanaście ławek, skromny, jak to u protestantów bywa, ołtarz, oraz praktyczny brak jakichkolwiek zdobień. Na ścianie za ołtarzem umieszczono z kolei prosty choć podświetlany krzyż. Ciekawostką jest fakt, że pod prezbiterium zachowała się ostatnia pamiątka po urzędujących tutaj uprzednio baptystach. Mowa o oryginalnym, zachowanym w niezłym stanie, basenie chrzcielnym! Oczywiście, na co dzień nie sposób go dostrzec, ale z pewnością tam jest!

Na chórze znajdują się także niewielkie i niezbyt stare (wykonane w 1985 roku), aczkolwiek bardzo ciekawe i ładne, organy. Jest to ośmiogłosowy instrument legendarnej firmy Sauer, prosto z niemieckiego Frankfurtu. Ta sama firma wykonała m.in. jeden z najcenniejszych okazów organów, znajdujących się obecnie w Polsce, a więc te, które podziwiać można w kościele pw. św. Piotra i Pawła. Różnica jest taka, że te na Placu Wolności są 42-głosowe i pochodzą z końcówki XIX wieku.

Poza tym, przestrzeń kościoła wypełnia kilka tablic ze zdjęciami z przeszłości. Są więc ważne wydarzenia z życia gminy ewangelicko-metodystycznej, a także sylwetki urzędujących tutaj pastorów. O nich wspomnę jeszcze później, ale na pierwszy rzut oka, dostrzec można, iż wśród nich jest kobieta – Esther Bruckner. Właściwie to nie była to pani pastor, a diakonisa (niższy stopień w hierarchii kościoła metodystów), działająca w Bydgoszczy w trakcie II wojny światowej. Oczywiście, pani Esther była Niemką, jednak bardzo szanowaną przez lokalną, polską społeczność. Na tyle, że bydgoszczanie utrzymywali z nią korespondencyjny kontakt jeszcze długo po zakończeniu wojny i jej wyjeździe z miasta.

Poza tym, w środków próżno szukać dodatkowych rzeźb, obrazów czy zdobień. Nie jest to jednak, jak mógłby ktoś pomyśleć, efekt ubóstwa, lecz jedna z zasad metodystów. Wykorzystywanie nadmiaru tego typu „upiększaczy” jest bowiem niezgodne z II przykazaniem biblijnego dekalogu.

Zanim opuścimy główną salę kościoła, warto wspomnieć, że wnętrze to, zaniedbane po wojnie, zostało wyremontowane w latach 60. XX wieku, przy wsparciu finansowym Światowej Rady Kościołów w Genewie. W tamtym momencie (konkretnie zaś w 1968 r.), obiekt stał się najnowocześniejszym kościołem metodystycznym w całym kraju!
Zaplecze kościoła mieści niewielką kapliczkę, w której przy mniejszej frekwencji, a także przy mniej sprzyjających temperaturach (zimą zdecydowanie łatwiej ją ogrzać), służy do odprawiania nabożeństw. Wystrój tego zaplecza, przypomina nieco polskie mieszkania z lat 70 i 80. XX wieku. Jest więc przepełnione boazerią i parkietami. W porównaniu jednak do starych lokali mieszkaniowych, jest tutaj naprawdę bardzo schludnie, co nadaje wrażenia, jakbyśmy przenieśli się w czasie o te kilkadziesiąt lat wstecz. Całość daje wrażenie doprawdy przytulnej i, co najważniejsze, przyjaznej przestrzeni.

W sali znajduje się też kilka portretów, w tym Michała Kośmiderskiego, pastora zboru w latach 1938-1939 i 1945-1946, oraz jego żony, Lidii, która była malarką. I tak, jeśli jeszcze tego nie wiecie, pastorowie Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego mogą mieć rodziny. Według mnie, normalna sprawa.

Poza tym, zaplecze jest bardzo skromne (tak, ja również zwróciłem uwagę, że to słowo przewija się w artykule dość często) i składa się na nie niewielka przestrzeń kuchenna oraz biuro parafialne. Idąc dalej, możemy się przedostać na klatkę schodową, prowadzącą do wspomnianych już przeze mnie mieszkań. A tutaj cóż, można by pomyśleć, że jesteśmy w „zwykłym” budynku mieszkalnym. Są nawet skrzynki na listy! Oczywiście do mieszkań lokatorów nie wchodziłem, żeby nie naruszać ich prywatności.

Z życia parafii
Podczas wizyty ekipy „Turystyki BEZ FILTRÓW” , po obiekcie oprowadzał nas Pan Janusz Olszański – pastor parafii ewangelicko-metodystycznej w Bydgoszczy. Pastor, czyli odpowiednik katolickiego proboszcza – najwyższy rangą duchowny tutejszego zgromadzenia. I zresztą, jak się okazuje, jedyny duchowny, bo jak już wspominałem, społeczność metodystyczna jest w Bydgoszczy bardzo niewielka. Teoretycznie, według „prawa urodzenia”, do parafii należy ok. 100 osób, jednakże aktywnie w nabożeństwach bierze udział jedynie część z nich. Bywa i tak, że te odbywają się przy udziale kilkunastu lub tylko kilku wiernych. Kiedyś bywało jednak nieco inaczej, a jeszcze kilkanaście lat temu można było zaobserwować pewną tendencję wzrostową – do zgromadzenia dołączali kolejni wierni.

Niewielka liczba wiernych raczej dziwić nie może. Parafia obejmuje swym zasięgiem co prawda nie tylko teren miasta, ale i cały powiat bydgoski, jednak metodystów nawet w samej Polsce, jest przecież bardzo niewielu – konkretnie zaś (według danych za 2018 r.) 4 442. Centrum tego wyznania, są w Polsce Warmia i Mazury, gdzie zarejestrowanych jest ponad 1/3 wszystkich wiernych (1 794 osób), a także gdzie funkcjonuje aż 15 świątyń, 15 parafii i 6 duchownych. Dla porównania, w województwie kujawsko-pomorskim doliczono się 303 wiernych oraz tylko 2 duchownych, 2 świątyń i 3 parafii (poza Bydgoszczą są jeszcze w: Grudziądzu i Inowrocławiu).
Swoją drogą, z województwem warmińsko-mazurskim, a konkretnie z parafiami ewangelicko-metodystycznymi w Ełku oraz Starych Juchach, związana jest jedna z ledwie kilku metodystycznych kobieta-pastorów w Polsce. Mowa o pani Monice Zuber, która zresztą gościła także całkiem niedawno w bydgoskiej parafii gdzie odprawiała nabożeństwo.
Pastor Olszański urzęduje w bydgoskiej parafii nieprzerwanie od 1990 roku, i, co ciekawe, jest dopiero 8 pastorem w historii bydgoskich metodystów. Przed nim, funkcję tę piastowali: Ludwik Żółkiewicz, Roman Kobylański, Michał Kośmiderski, Aleksander Piekarski, Stanisław Słotwiński, Michał Jamny oraz Edward Puślecki. Najdłużej, bo aż 35 lat, tytuł ten dzierżył Michał Jamny (od 1951 do 1986 r.), ale pastor Olszański niebawem może go „przeskoczyć”. Z kolei największą estymą cieszy się wśród parafian bez wątpienia Michał Kośmiderski, o którego portrecie wspominałem już wcześniej.

Niedobór duchownych sprawia, że pastor Olszański prowadzi parafię niemal samodzielnie, korzystając ze wsparcia żony i syna, a także zgromadzonej wokół kościoła wspólnoty. A co, jeśli akurat jest nieobecny? Nabożeństwa może wówczas prowadzić osoba, posiadająca tytuł miejscowego kaznodziei, nadany przez Konfederację Parafialną. Uprawnienia takie, Konfederacja nadaje na okres 1 roku. Czasami bywa i tak, że „mistrzem ceremonii” jest osoba przyjezdna, przebywająca z gościną w parafii.
Warto dodać, że parafia, poza działalnością stricte religijną, prowadzi także wiele inicjatyw pobocznych, w ramach spotkań integracyjno-wspólnotowych, kół zainteresowań czy akcji charytatywnych. Po uprzednim uzgodnieniu, nie ma też problemu (oczywiście, jeżeli robimy to przy poszanowaniu dla tradycji Kościoła), aby wykorzystać przestrzeń obiektu w innym celu – np. na potrzeby wycieczki turystycznej czy choćby koncertu. Odnośnie koncertów – konstrukcja wyróżnia się podobno świetną akustyką!
Liczba inicjatyw podejmowanych przez bydgoskich metodystów byłaby z pewnością dużo większa, gdyby pozwalały na to aspekty finansowe. Dostęp do większych środków pozwolił by zapewne także na remont, przede wszystkim zewnętrznej części obiektu, bowiem ceglana elewacja zdecydowanie „domaga się” już odświeżenia. Problem w tym, że kościół jest tak naprawdę utrzymywany tylko dzięki obowiązkowym składkom członków parafii, a także opłatom, które uiszczają lokatorzy budynku. Czasami trochę pomoże także miasto oraz metodyści z innych krajów, w tym najmocniej zapewne ze Stanów Zjednoczonych. I tutaj aż prosi się o skorzystanie z funduszy unijnych (mi jako osobie związanej zawodowo z tą branżą od razu zaświtała ta myśl), jednakże problemem mógłby być niestety wkład własny, na który parafii po prostu nie stać.

Jak więc przyszłość czeka bydgoską społeczność ewangelicko-metodystyczną? Biorąc pod uwagę jej liczebność i brak zaplecza finansowego, można by pomyśleć, że niezbyt świetlaną. Dodatkowo, powiększenie grona wiernych również nie jest sprawą prostą. Każdy zainteresowany dołączeniem do wspólnoty, przejść musi 2-letni okres przygotowawczy, w trakcie którego bierze udział w nabożeństwach, dyskutuje z innymi wiernymi, i, generalnie rzecz ujmując, „zaznajamia się z tematem”. Po tym swoistym wstępie, nazywanym przez metodystów sympatyzowaniem z parafią, decyzję o przyjęciu danej osoby podejmuje pastor. I tak to się kręci.
Łatwo nie jest także zostać pastorem. Na początku należy przejść odpowiedni kształcenie w seminarium Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w Warszawie, lub w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej – także w Warszawie. Potem trzeba uzyskać pozytywną ocenę Konferencji Dorocznej (czyli najwyższej władzy w kościele). Następnie rozpoczyna się okres dwuletniej praktyki, po którym, w przypadku sprawdzenia się, uzyskuje się stopień diakona. „Diakonuje” się przez kolejne dwa lata, przystępuje do egzaminów i w razie ich zdania, można uzyskać stopień pastora. Łatwo więc, jak widać, nie jest!

Mimo wszystko, odpowiadając na postawione wyżej pytanie, wydaje mi się że bydgoscy metodyści sobie poradzą. Przede wszystkim dla tego, że mimo niewielkiej liczby, widać, iż są naprawdę zaangażowani w życie swojej parafii. No i, co bardzo istotne, rozmawiając z nimi i obserwując jakie mają podejście do wiary i codziennego życia, nie sposób nie odnieść wrażenia, że to po prostu dobrzy ludzie, w których próżno szukać negatywnych odcieni religijnego fanatyzmu. Ot, dobro, chęć pomocy innym oraz głoszenia swojej wiary. Czy czegoś więcej potrzeba do funkcjonowania Kościoła? Według mnie nie!
Ale żeby nie było tak różowo, dodam, że w historii bydgoskiej parafii ewangelicko-metodystycznej doszło do kilku nieprzyjemnych incydentów. Przede wszystkim ze strony nieproszonych gości, którzy usiłowali przeszkadzać w prowadzeniu nabożeństwa. Zdarzyło się też tak, że w ich trakcie do środka wleciała (oczywiście rozbijając szybę) cegła… I być może to właśnie tego typu ataki spowodowały, że okna znajdujące się po stronie dojazdu na podwórko, zostały zamurowane. Oczywiście, poziom bezpieczeństwa w mieście uległ w ostatnich latach znacznej poprawie, toteż incydentu tego typu nie mają już raczej miejsca, ale wiadomo, że w głowach osobników średnio inteligentnych, widzących na świecie tylko jedną (oczywiście ich) prawdę, zawsze może pojawić się chęć „walki” z czymś „obcym”. Oby jednak takich przypadków było jak najmniej! A najlepiej wcale.
Metodystyczny mentlik
Na koniec niniejszego artykułu pozwolę sobie na osobistą refleksję. Mianowicie, wędrując korytarzami bydgoskiego kościoła ewangelicko-metodystycznego, zdałem sobie sprawę, że o metodystach wiem tyle co nic. Postanowiłem więc szybko nadrobić te braki i dowiedziałem się m.in., że wyznanie „narodziło” się z ruchu, któremu przewodził niejaki John Wesley oraz jego brat Charles. W zasadzie był to swego rodzaju ruch reformatorski, działający od 1755 roku przy Kościele Anglikańskim. Dość szybko, bo w 1784 roku Kościół uzyskał niezależność.

W Polsce, jak już wspomniano wyżej, metodyści działają w ramach Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego w RP, który to pod taką nazwą funkcjonuje od 1990 r. (wcześniej po prostu jako Kościół Metodystyczny). Wielu zapewne ciekawi, skąd nazwa wyznania. Otóż, początkowo miała ona wydźwięk… negatywny. Przeciwnicy braci Wesley nazywali wyznawców tego ruchu „metodystami”, co miało na celu podkreślenie, iż wykorzystywane przez nich praktyki są nadmiernie skrupulatne i rygorystyczne. Przestrzeganie tych praktyk miało być metodą do zbawienia i stąd właśnie nazwa, którą zresztą później, już nieironicznie, wyznawcy uznawali za godną.
Jeśli chodzi o sakramenty, to u metodystów są dwa – chrzest i komunia (wieczerza pańska). Nie ma zaś spowiedzi, poza zbiorowym wyznaniem grzechu. A tak a propo nabożeństw, to dzięki tzw. wspólnocie ołtarza i ambony, wierni Kościołów Ewangelicko-Metodystycznego, Kościoła Augsbursko-Ewangelickiego oraz Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, mogą uczęszczać na nabożeństwa w każdej z “bratnich” świątyń. Kościoły uznały zgodność ewangelii, uznają także sakramenty oraz ordynacje duchowne. Słowem, zamiast się zwalczać, wspierają się i uzupełniają, co uznać należy za chwalebne.

Jeśli zaś chodzi o samą doktrynę, to tutaj mam najmniej do powiedzenia, bo i nie jestem odpowiednią osobą do komentowania spraw natury duchowej. Napiszę więc tylko tyle, że metodyści uznają stary i nowy testament Biblii, a do tego korzystają m.in. z 44 kazań Johna Wesleya, 24 Artykułów Wiary, a także not wyjaśniających do Nowego Testamentu. Na głównej stronie internetowej Kościoła, zamieszczono zaś swego rodzaju „drogowskaz” dla metodystów. Są oni wzywani przede wszystkim do: „nie czynienia nikomu krzywdy i unikania wszelkiego zła, czynienia dobra przez służbę bliźniemu oraz korzystania z ustanowionych środków łaski”. Jak dla mnie, brzmi dobrze!
Tyle o kościele ewangelicko-metodystycznym przy ulicy Pomorskiej i o bydgoskich metodystach. Jeśli interesuje Was, jak to wygląda „od wewnątrz”, możecie to sprawdzić sami, w trakcie niedzielnych nabożeństw, które odbywają się każdorazowo o 10:30. Wejść może każdy, oczywiście jeśli nie zamierza się zachowywać jak bezmózgie yeti.
Na koniec wielkie podziękowania dla pastora Janusza Olszańskiego, który nie tylko oprowadził nas po kościele, ale także przekazał wiele ciekawych informacji dotyczących parafii oraz samej wiary. Z takimi ludźmi naprawdę miło się współpracuje!
Piotr Weckwerth

PS. Kolejne odcinki cyklu „Bydgoszcz przez dziurkę od klucza”, będą się w miarę możliwości pojawiały na blogu w sierpniu co tydzień. Już dziś zapraszam!
Sprawdź też wcześniejsze części cyklu:
4. EWANGELICKO-AUGSBURSKI KOŚCIÓŁ ZBAWICIELA
Artykuł powstał w ramach projektu „Bydgoszcz przez dziurkę od klucza”, realizowanego przez Fundację Krzewienia Kultury i Turystyki „Nad Rzeką”.
ZREALIZOWANO DZIĘKI WSPARCIU FINANSOWEMU MIASTA BYDGOSZCZY.

Leave a Reply