Idę zatopioną w półmroku ulicą. Słabe, niemal anemiczne, i na domiar złego, mrugające światło pobliskiej latarni, wydaje się tylko pogarszać sprawę. Wydaje się, że bez tej upiornej odmiany miejskiego stroboskopu widać byłoby więcej. Moje stopy rozbryzgują zmieszany z błotem śnieg – znak, że w Polsce nastała kolejna „piękna” zima. W wieczór taki jak ten, człowiek raczej nie ma ochoty ruszać się z domu. Chyba, że wie, że to ostatni raz. Tak jak ja.
Przecinam park Kochanowskiego, kierując się w stronę Gdańskiej. W oddali, między drzewami miga mi smukła sylweta nagiej Łuczniczki. Kobieta ma grubo ponad 100 lat, a cały czas trzyma formę. Była tutaj długo przede mną i zostanie długo po tym, gdy odejdę. Będzie trwała niewzruszona, tak samo jak trwa ulica Gdańska. Choć tutaj ten brak ruchu przypomina raczej atmosferę panującą w dusznym, niewietrzonym od tygodni pomieszczeniu. Przyglądam się własnemu odbiciu w witrynach opuszczonych lokali, których przybywa tutaj już nawet nie z każdym miesiącem, a tygodniem. Nie poznaję w nim siebie, tak jak w ostatnich latach coraz trudniej było mi poznać tę część Bydgoszczy. Kiedyś bił tutaj puls miasta, dzisiaj, jeśli dobrze by się przysłuchać, można by pewnie usłyszeć posapywanie dogorywającego olbrzyma.
Spoglądam w kierunku ulic Dworcowej i Pomorskiej, które od zawsze jawiły mi się jako mroczne. Za czasów wczesnego liceum w te rewiry zapuszczałem się tylko w celu poszukiwania mocnych wrażeń. Miejscem docelowym takich eskapad bywał klub „Wiatraczek”, później przemianowany na „Yakizę”. Obecnie stoi zabity dechami a przed jego wejściem rosną gęste krzaki. Sama ulica Podolska, przy której się znajdował, jak to ulica Podolska, dalej wygląda, jakby II wojna światowa skończyła się tydzień temu.
Z tych rozważań wyrywa mnie jadący ze sporą prędkością tramwaj nr 4. Żaden tam nowy od PES’y, ale klasyczny, czerwony konstal z lat 80. Niezniszczalny, jestem przekonany, że w pewien sposób nawet kuloodporny. Zawsze gwarantował wrażenia godne przejażdżki rollercoasterem, a do tego potrafił pomieścić pewnie z 200 osób. Te nowe nie mają do niego podjazdu. Nawet nie czujesz, że jedziesz. W bydgoskich konstalach przeżyłem prawie wszystko: piłem wódkę, pisałem pracę magisterską, a nawet grałem w piłkę. Jeździłem do dziewczyn, na mecze koszykówki czy piłkarskiej ligi szóstek, albo po prostu, wieczorami, żeby pogapić się na miasto.
Zatopiony we wspomnieniach, ledwo dostrzegłem, że oto minąłem dwie, dawno już upadłe legendy. Po prawej dawny dom handlowy „Jedynak”, za czasów mojego dzieciństwa, jawiący się jako powiew wielkiego świata. Po lewej dawne kino „Pomorzanin”, kiedyś najlepsze w mieście. Legendy, które zostały wykończone przez galerie handlowe i multipleksy. Kolejny żywy trup czai się u zbiegu Gdańskiej i Jagiellońskiej. Ten z kolei umarł za młodu, nie osiągnąwszy nawet pełnoletności. W licealnych czasach patrzyłem na niego, a raczej na nią, bo mowa oczywiście o „Drukarni”, jak na szczyt nowoczesności. Cóż, Panta Rhei. Po dawnym centrum handlowym pozostał przynajmniej zrewitalizowany placyk, na którym przed COVID’em odbywał się „Frymark”.
Idąc dalej, i patrząc na „Klaryski”, stwierdzam, że chwilowe problemy wcale nie muszą oznaczać ostatecznego końca. Był taki czas, że kościół, który dziś zdobi tę część miasta, pełnił funkcję remizy strażackiej. Z drugiej strony, możemy być bardzo wysoko, a potem spaść na samo dno. Tego uczy nas historia „Savoya”, na którego szyld spoglądam, czekając pod arkadami na zielone światło. Ten nie miał tyle szczęście co Klaryski i upadł po ponad 100 latach działalności, dzierżąc miano najstarszego bydgoskiego klubu. Zabawne, bo kiedy przed laty urządzałem w nim swoją osiemnastkę, nawet nie miałem pojęcia w jak historycznym miejscu się znajduję.
Wkraczając na most staromiejski im. Sulimy-Kamińskiego widzę oczami wyobraźni tłumy ludzi. Przypominają mi się długie letnie wieczory, kiedy krążyłem po miejskich pubach, przypomina się świąteczny jarmark sprzed roku, jedyny, który tak naprawdę w Bydgoszczy się udał. Teraz jednak jestem tutaj całkiem sam, jakby miasto chciało uszanować, ze chce się z nim pożegnać w spokoju. Opieram się o barierkę i spoglądam na Brdę, której wody leniwie zmierzają ku Wiśle. Nie zliczę ile razy pokonywałem tę trasę kajakiem. Za każdym razem łapałem się na tym, że Bydgoszcz wygląda pięknie z perspektywy wody. Dalej tak twierdzę.
Ruszam dalej przez Mostową i mijam nowe kamienice Sowy. To prawda, nie są perfekcyjne, ale kiedy przypomnę sobie co było w tym miejscu wcześniej, czuję mdłości. Wzmagają się jeszcze bardziej, kiedy przypominam sobie, jak wiele osób po dziś dzień płacze po paskudnej Kaskadzie. Miejsce zmieniło się nie do poznania, ale kiedy o tym myślę, zdaje sobie sprawę, że stało się to relatywnie niedawno. Pamiętam, jak jakoś w 2012, włamaliśmy się razem z kumplem na teren rozbiórki budynku, i pijąc piwo, zastanawialiśmy się jaka nas czeka przyszłość. Cóż, oby nie skończyła się tak, jak historia wspomnianej Kaskady.
Dalej czeka już na mnie Stary Rynek, a wraz z nim tysiące – lepszych lub gorszych – wspomnień. Zawsze miałem problem z jednoznacznym sklasyfikowaniem tego miejsca we własnej podświadomości. Z jednej strony kojarzy się z wolnymi chwilami, piciem w pubach czy spacerami, z drugiej z pracą. To tutaj zorganizowałem kilka całkiem sporych imprez, tutaj pracowałem. Co ciekawe, pomimo faktu, że bydgoszczanie stale na niego narzekają, mi Stary Rynek zawsze się podobał. Ten sprzed rewitalizacji, i ten po jej zakończeniu. Kiedyś nawet uważałem, że to najładniejszy rynek w Polsce. A może i na świecie? Ostatnie lata coraz mocniej uświadamiały mnie jednak, że bliżej mu do małomiasteczkowego, niż wielkomiejskiego. Nie mówię, że to coś złego. Po prostu tak jest.
Nogi same kierują mnie dalej, ulicą Jana Kazimierza, gdzie tak naprawdę zaczęła się moja kariera zawodowa, a potem Długą. Kiedyś traktowałem ją jak przedpokój własnego mieszkania, czując, że mógłbym chodzić po niej w laczkach. Mogę skręcić w lewo, rzucić ostatni raz okiem na Kubryk, albo w prawo, oddać hołd Barciszewskiemu, ale idę prosto.
Przechodzę Przesmykiem, a następnie pod parkingiem, za którym tkwi niewzruszony król, Kazimierz III Wielki. To on nadał Bydgoszczy prawa miejskie. Szkoda, że później Bydgoszcz postawiła mu za plecami parking, czyniąc go „wielkim parkingowym”. Zmierzając w stronę schodów wiodących na Szwederowo, mija mnie ostatni dzienny autobus. Linia 55, kierunek – moje rodzinne Bartodzieje. Do miejsca, w którym szare (choć może już nie w takim stopniu jak kiedyś) bloki przeglądają się w wodach Balatonu. Jeszcze mam, choć już bardzo wyblakłe, wspomnienia z pasterek spędzanych nad osiedlową glinianką, letnich nocy, kiedy świetnym pomysłem wydawało się wypicie tutaj kilkunastu piw, i tych zimowych, kiedy jeszcze lepiej jawiła się próba pokonania oblodzonego stawu na pieszo. To miejsce oczywiście pozostanie, podobnie jak słynna Sahara w Lesie Gdańskim, jak bartodziejski rynek, kościół-cyrk przy Głowackiego czy kładka nad stacją kolejową Bydgoszcz Bielawy. Ale dla mnie, w pewnym senie, przestaną istnieć.
Jestem już na górze. Pod sobą mam całe miasto. Widzę Farę, widzę ciemne wody Brdy, kamienice Starego Miasta, a także paskudny budynek Urzędu Wojewódzkiego. Za dnia jest jeszcze gorszy, bo skrywa w swym wnętrzu paskudnych urzędników. Miasto już śpi, i nie zdaje sobie sprawy, że jutro obudzi się bez jednego ze swoich synów. Obudzi się bez człowieka, który w nie wierzył (i dalej wierzy, choć już w nieco inny sposób), który próbował walczyć o jego dobre imię. Bez człowieka, który je kochał.
Drogę powrotną pokonuję niemalże na „autopilocie”, prawie o niczym nie myśląc. Na Sielance, pięknej, zabytkowej i tak spokojnej Sielance, czeka na mnie auto. Wsiadam, nawet nie rozglądając się wokół. Nie oglądając się za siebie. Ruszam i po jakichś 15 minutach przekraczam granicę miasta. Jutro moje stopu dotkną krakowskiego bruku.
Piotr Weckwerth
Leave a Reply