Żyjemy w czasach, w których co drugi polski turysta, decydujący się na podróż zagraniczną, wybiera: Grecję, Turcję lub Egipt. Oczywiście wciąż popularne są Chorwacja i Bułgaria, a w ostatnim, pandemicznym sezonie, do grupy tej dołączyła także Albania. I nie ma w tym nic złego, o ile wyjazdy te nie polegają wyłącznie na siedzeniu na tyłku w hotelu oraz olewaniu atrakcji i kultury danego kraju (a niestety często tak właśnie jest). Planując wakacyjne podróże, często zapominamy, lub po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy, że pod nosem mamy jeszcze jedną, egzotyczną (a egzotykę tę rozumieć można na wiele różnych sposobów) destynację. Tak drodzy Państwo, mowa o Ukrainie.
Jaka egzotyka kretynie?
No to teraz się zacznie. „Przecież Ukraina to żadna egzotyka” – powiedzą niektórzy. Kolejni dodadzą, że „przecież tam jest zimno”, zapewne myląc Ukrainę z Rosją, a konkretnie Syberią (uwierzcie mi, są tacy), a jeszcze inni, że to nasz sąsiad, więc klimat jest tam taki sam. Z tym, że nie do końca. Poza tym, nie chodzi tutaj tylko o aspekty stricte pogodowe. Ale po kolei.
Dla geograficznych ignorantów mam bowiem zaskoczenie numer 1. W Ukrainie jest cieplej niż w Polsce. W skali roku średnia temperatura powietrza w ciągu dnia sięga tam 12oC, podczas gdy w Polsce jednie ok. 8oC. Pamiętajmy oczywiście, że mówimy o bardzo dużym, pod względem powierzchni, państwie (ponad 603 tys. km2 przy 312 tys. km2 Polski), więc klimat będzie się różnił, w zależności od tego, w jakim regionie się znajdziemy. Ten, obserwowany na zachodzie Ukrainy jest rzecz jasna podobny do znanego nam z Polski.
Jednakże, to z czym zetknąć możemy się na wybrzeżach Mórz: Czarnego i Azowskiego, to najprawdziwsza egzotyka. Na myśli mam południowe krańce obwodów: odeskiego, mikołajowskiego, chersońskiego i zaporoskiego. Jeszcze lepiej było (jest) rzecz jasna na Krymie, ale tam już raczej sobie nie wjedziecie, bowiem, jak powszechnie wiadomo, został w 2014 roku bezprawnie zaanektowany przez Rosjan (niech będą za to przeklęci na wieki!).
Dla potwierdzenia słów o wspomnianej egzotyce, przedstawię Wam garść liczb. W Odessie średnia roczna temperatura powietrza wynosi 15,3oC przy 11,4oC w takim dla przykładu Sopocie. Średnia roczna liczba godzin słonecznych w ciągu doby? Ponad 8 przy 6,5 w Sopocie. Zasadniczo, w szczycie lata udając się nad Morze Czarne zetkniecie się raczej ze skwarem i pełnym słońcem, bowiem średnia temperatura przekracza wówczas 25oC (ponad 6 więcej niż w Sopocie), a liczba słonecznych godzin sięga niemal 13 (ok. 2 więcej niż w Sopocie). W Koblevie, a więc popularnej miejscowości letniskowej, położonej na wschód od Odessy (której specyfikę przybliżę w jednym z kolejnym artykułów cyklu), występuje w ciągu roku ponad 270 dni słonecznych!

Jeżeli powyższe dane nie robią wrażenia, wystarczy wspomnieć, że na ukraińskim wybrzeżu najpewniej po prostu będziecie mogli się wykąpać. Nie uciekniecie z krzykiem, przerażeni lodowatą wodą, nie będziecie musieli siedzieć na plaży w kurtce i czapce. To przecież to samo morze, z którego uroków korzystacie będąc w Bułgarii czy Gruzji!
Poza tym, klimat tej części kraju sprawia, że rosną tutaj: arbuzy, morele, brzoskwinie czy winogrona. Jeszcze lepiej jest kiedy spojrzymy na ich ceny. I tak, dla przykładu, wielkiego, słodkiego arbuza kupimy w przeliczeniu na złotówki za jakieś 50 groszy. Osobnym tematem są owoce morza, których, w przeciwieństwie do Bałtyku, jest tutaj od groma. Ale o tym wspomnę szerszej w artykule poświęconym wypoczynkowi nad Morzem Czarnym.
Wspominając o egzotyce, nie miałem na myśli tylko aspektów geograficznych. Specyficzny, „egzotyczny” klimat dostrzeżecie bowiem również w innych zakątkach Ukrainy. Jeżeli gdzieś w pobliżu Polski są jeszcze miejsca nieskażone komercyjną turystyką, tworzeniem atrakcji wyłącznie na potrzeby turystów, to właśnie tutaj. Na wybrzeżu oczywiście jest z tym trochę gorzej, ale też zetkniecie się z cudami, których u nas nie macie już szans doświadczyć. Jeżeli jednak zagłębicie się do interioru, choćby na takie Podole czy do biednego obwodu kirowogradzkiego, wkroczycie do zupełnie innego świata. Starszym czytelnikom przypomną się zapewne czasy PRL-u czy początku lat 90-tych, młodzi wspomną opowieści swoich rodziców i dziadków. I o tyle, o ile dla mieszkańców oznacza to często życie w bardzo skromnych warunkach i zmaganie się z problemami finansowymi, o tyle podróżujący, lubiący chłonąć atmosferę danego miejsca, będą zafascynowani.

Do tego wszystkiego dochodzi podejście „tubylców”, którzy rzadko, mimo trudnej sytuacji gospodarczej kraju, narzekają. Raczej spodziewaj się, że przywitają Cię z uśmiechem i jeszcze ugoszczą tym co akurat zebrali z ogrodu. Oczywiście dostaniesz też alkohol, naturalnie własnej roboty. Między mity możecie też włożyć opowieści, jakoby Polacy byli w Ukrainie niemile widziani. Przeciwnie, słysząc polski, miejscowi chcą z Tobą porozmawiać (wielu z nich zna trochę nasz język, bo pracowało przez jakiś czas w Polsce) i sprawić, żeby Twój pobyt w ich kraju był bardziej przyjemny. Słowem: jest bardzo specyficznie i bardzo miło.

Cykl „Prawdziwa turystyka w Ukrainie” skupia się na szeroko rozumianej turystyce alternatywnej. Trzy pierwsze teksty z cyklu potraktujcie bardziej przekrojowo, jako swoiste wprowadzenie do tematu. Nie przeczytacie tutaj o popularnych atrakcjach turystycznych, a raczej o miejscach mniej znanych, często oddalonych od cywilizacji. Jeżeli już jednak zawitamy do popularnych regionów, postaram się przybliżyć ich prawdziwy, a nie wykreowany na potrzeby turystów, obraz. Wszak umówiliśmy się na „turystykę bez filtrów”, prawda?
Granica niczym wrota do piekieł
Z powyższych rozważań wywnioskować można jedno. Jestem miłośnikiem Ukrainy i ambasadorem jej potencjału turystycznego. Mogę się pod tym stwierdzeniem podpisać, a poza samymi walorami turystyczny czy „prawdziwością” tego kraju, sympatię tę wzmacnia moja sytuacja zawodowa i prywatna. Po pierwsze moja fundacja (Fundacja Krzewienia Kultury i Turystyki „Nad Rzeką”) dąży do zacieśnienia współpracy (na niwie turystyki i kultury), między Polską i Ukrainą. Po drugie mam wielu naprawdę dobrych znajomych z Ukrainy. No i po trzecie, niedługo będę miał także rodzinę, bowiem Ukrainką jest moja narzeczona – Inna (która w opowieściach z Ukrainy, przedstawianych na łamach bloga, będzie rzecz jasna odgrywała znaczącą rolę).
Ale czy to oznacza, że nie dostrzegam wad Ukrainy? Bynajmniej. Te atakują mnie bowiem za każdym razem od pierwszej minuty, spędzonej w tym kraju. Co mam na myśli? To, że na początku trzeba przejść przez granicę. I tutaj mała uwaga. Jeżeli nie jesteście w stanie wytrzymać wielogodzinnych oczekiwań na przejściu granicznym, a urzędnicy reprezentujący postawę godną głębokiego PRL-u wywołują u Was palpitacje, wybierzcie jako środek transportu samolot albo pociąg. Z wielu polskich lotnisk dolecimy przecież bez problemu do: Lwowa, Kijowa, Odessy, Dniepra (tak, nazwa Dniepropietrowsk już nie obowiązuje) czy Charkowa, a z takiej Warszawy jeszcze niedawno można było dolecieć nawet do Winnicy. Regularnie kursuje także pociąg na linii Warszawa-Kijów.
Jeżeli jednak przyjmujecie Ukrainę z całym bagażem jej zalet i wad, jesteście wytrwałymi podróżnikami, a przeciwności losu traktujecie jako przygody, wybierzcie tradycyjne przejście graniczne. Ja miałem do czynienia tylko z przejściem Korczowa-Krakowiec (Краковець), położonym niecałe 80 kilometrów od Lwowa. I Wam też je polecam! Jest to bowiem najprawdziwszy, zachowany w niezmienionym kształcie, relikt poprzedniego ustroju politycznego. Podobno na przejściu w Medyce jest trochę lepiej (nie wiem, bo nigdy z niego nie korzystałem), dlatego odpuśćcie je sobie. Zbyt dużo stracicie.

Podczas ostatniej podróży, w którą wybraliśmy się do Ukrainy prywatnym autem, utknęliśmy na granicy na ponad 5 godzin. Wynik nawet niezły, bowiem podobno czas ten potrafi się wydłużyć nawet do 12 godzin. Dzieje się tak głównie w sytuacjach, w których człowiek niefortunnie trafi na zmianę warty urzędników, pracujących na przejściu. Kiedy jednak już odczekacie swoje, przejdziecie przez kontrolę po polskiej stronie (dość szybka i prowadzona w profesjonalny sposób), zaczyna się prawdziwa zabawa.
Na początku otrzymujecie karteczkę (oczywiście wypisaną ręcznie) z danymi o waszym pojeździe i o Was samych, której musicie strzec przez cały czas, spędzony w strefie granicznej. Jeśli ją zgubicie to koniec. W tym całym bałaganie już nikt Wam nie pomoże wyrobić kolejnej. Następnie następuje pobieżna kontrola zawartości auta (na tyle pobieżna, że spokojnie mógłbym wwieźć do Ukrainy 3 kilo amunicji, kałasznikowa i trupa w bagażniku), a potem dojeżdżamy do właściwej kontroli celnej. Auta zatrzymują się jedno po drugim i… nic.
Nikt do Was nie podejdzie, a kolejność którą zajmujecie w kolejce nic nie oznacza. Tutaj obowiązują prawa dżungli. Po jakichś 20 minutach stania pierwsi podróżni orientują się więc, że trzeba działać na własną rękę. Ludzie wychodzą z aut i zmierzają w stronę blaszanych budek, w których skrywają się pogranicznicy. Kolejne osoby, spostrzegłszy, że tak można, idą już coraz szybciej, następni zaś biegną. Rezultat jest taki, że ci, którzy docierają do urzędnika pierwsi, często zostawiają swoje auto kilkadziesiąt metrów z tyłu. Po okazaniu dokumentów muszą więc wrócić po samochód i podjechać pod budę urzędnika, żeby pokazać, że nie kłamią i faktycznie przemieszczają się wskazanym w papierach wozem. To oczywiście prowadzi do tworzenia się starszych zatorów, irytacji, steku przekleństw i kompletnej dezorganizacji. Ludzie biegają wte i wewte z dokumentami, bez najmniejszej logiki.

A co na to urzędnicy? Ano nic. Poza tym, że są niemili i nie mówią w innym języku niż ukraiński lub rosyjski. Zupełnie nie wiem, jak w takiej sytuacji odnalazłby się jakiś obywatel dobrze zorganizowanego państwa, np.: Niemiec czy Szwajcar. Po pierwsze, w ogóle nie zrozumiałby co się dzieje, przekonany, że musi czekać w aucie na swoją kolej. Po drugie, gdyby jakimś cudem wreszcie dopchał się do okienka, nie miałby szans porozumieć się z urzędnikiem.
Ja mam to szczęście, że z ukraińskiego sporo już rozumiem, a dodatkowo mam przy sobie narzeczoną, która w razie potrzeby służyć jako tłumacz. Zrozumiałem więc jakie dokumenty mam podać i że muszę szybko podjechać pod stanowisko swoim Oplem. Na uprzejmą uwagę, że ktoś powinien zapanować nad tym bałaganem, pogranicznik odparł już całkiem nieuprzejmie, że „to nie przedszkole”. Można i tak.
Najśmieszniej było jednak później. Po analizie dokumentów, urzędnik zlecił bowiem… wykonanie ich ksera. Tak, nie ma ksera obok siebie, to Wy musicie mu dostarczyć odbitki. Rzuca tylko, żeby zaprowadzić auto na „parkówkę” (parking), a potem udać się do piwnicy. Gdzie wymienione miejsca się znajdują oczywiście wspomnieć już nie raczył. Szybko zamknął bowiem okienko i pochyli się nad kolejnymi dokumentami.
Spojrzeliśmy więc na siebie z Inną zdezorientowani, nie wiedząc co robić. Wsiedliśmy jednak do auta i ruszyliśmy przed siebie. Znaków kierujących na parking oczywiście brak. Po przejechaniu ok. 100 metrów dostrzegliśmy jednak jakiś plac z masą zdezelowanych aut (bez kół, szyb a nawet dachów), otoczony wybrakowanym, mocno pochylonym płotem. To chyba nasz parking. Zostawiliśmy auto i zapytaliśmy pierwszą napotkaną osobę, gdzie można zrobić ksero. Odpowiedział, że sam by chciał wiedzieć. Pięknie – pomyślałem wówczas – utknęliśmy. Na szczęście nasz dialog usłyszała przechodząca tamtędy młoda kobieta, która wskazała nam drogę do celu.
We wspomnianej piwnicy multum ludzi. Żadnych masek, żadnych odstępów. Koronawirus tutaj nie istnieje! Strasznie śmierdzi wilgocią, a do tego jest chyba ze 40 stopni. Okazuje się jednak, że jakimś cudem kolejki do ksera nie ma. Ba, można nawet zapłacić w złotówkach! Problem w tym, że sympatyczna pani z okienka reszty ci nie wyda. Mimo to, zapłaciwszy za ksero dwóch paszportów i jednego dowodu rejestracyjnej 5 złotych, człowiek cieszy się, że w ogóle udało mu się cokolwiek w tym miejscu załatwić. Życie w Ukrainie uczy pokory.
Potem wystarczy już tylko wrócić do stanowiska i spróbować się dopchać do okienka urzędnika. Niestety, ten mocno olewa osoby, którym sam zlecił wykonanie ksera, koncentrując się na nowoprzybyłych. Aby jakoś zmotywować go do działania, niektórzy próbowali dostać się do niego od drugiej strony budki, pukając do jego drzwi. Dla nas okazało się to ratunkiem, bowiem rozeźlony celnik wyszedł przed swoje stanowisko, aby zrugać bezczelnych podróżnych. Jakiś sposobem udało nam się zwrócić jego uwagę i wcisnąć mu do ręki kserówki. Nasz „przyjemny” urzędnik, nawet nie spojrzawszy na kartki odwrócił się na pięcie i rzucił „Pojechli”. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo w panującym tu hałasie równie dobrze mogło być to inne słowo.
Po chwili konsternacji stwierdziliśmy, że nie ma się co zastanawiać, tylko korzystać z okazji i jechać. Zresztą zadawanie dalszych pytań totalnie mijało się z celem, bowiem budkę zdążył już w tym czasie otoczyć tłum dzikich kierowców. Wróciliśmy więc do auta i ruszyliśmy „na czuja” w dalszą drogę. O ile można to nazwać drogą, bo przez kolejne kilka minut przemieszczaliśmy się po iście księżycowej nawierzchni.
Wreszcie dotarliśmy do dwóch zdewastowanych stanowisk, za którymi znajdowała się zardzewiała i wygięta pod dziwnym kątem (jakby ktoś próbował ją kiedyś sforsować), brama. Wokół żadnego samochodu, żadnej żywej duszy. „To chyba nie tutaj” – powiedziała Inna. Miałem podobne odczucia, dlatego przymierzam się już do zawracania, kiedy nagle zza budy wyskoczył żwawy jegomość w wielkiej (przypominającej jeszcze czasy radzieckie) czapce na głowie. „Karteczkę proszę” – rzuca po ukraińsku. Grzecznie ją podałem, a po jej krótkiej analizie usłyszałem, że urzędnik coś niewyraźnie mówi. Wydawało mi się, że chciał być miły i powiedział „Priviet” (cześć), więc odpowiedziałem mu tym samym. Ten jedna tylko dziwnie się na mnie spojrzał i począł odsuwać bramę, która głośno zaprotestowała. Ruszyliśmy więc przed siebie, wreszcie wkraczając na terytorium Ukrainy.
Jak mnie po chwili poinformowała narzeczona, gość powiedział „w period”, co oznacza tyle co „wprzód”. Nie było więc żadnego „dzień dobry”, „witamy”, „miłego pobytu”, nie wspominając już o moim wyimaginowanym „cześć”. Było tylko rosyjskie „do przodu”. „Musicie jeszcze trochę popracować nad kulturą i europejskimi standardami” – powiedziałem do Inny. Ta odpowiada mi tylko, że jest w szoku. W istocie, ja też byłem. Mimo to teraz, po upływie kilku tygodni od tych wydarzeń, postrzegam je jako ciekawą historię. Bez wątpienia było to jedno z bardziej absurdalnych wydarzeń w moim dotychczasowym życiu.
Ukraińskie drogi – opinia
Po powrocie z mojej ostatniej, lipcowej (tego roku) podróży do Ukrainy, wiele osób próbowało być zabawnymi (w ich własnym mniemaniu) i pytać mnie o to, czy w Ukrainie wynaleźli już drogi. No więc ważna informacja dla nich jest taka, że owszem, wynaleźli. I przyznam szczerze, że prezentują się one całkiem nieźle. Tak nieźle, że sam byłem zaskoczony.
Dobry stan dróg dotyczy rzecz jasna najważniejszych tras, a więc tych, pełniących funkcje autostrad lub dróg szybkiego ruchu. Właściwie ciężko odróżnić, które są które, bo miejscowe służby chyba nie przepadają za stawianiem znaków, z grubsza mowa jednak o trasach, łączących znaczące miasta kraju. Tak jest też na drodze, wiodącej od przejścia granicznego Krakowiec do Lwowa, i dalej, przez Tarnopol, Chmielnicki i Winnicę aż do Humania, którą miałem okazję podróżować. Jak jest dalej w kierunku wschodnim nie wiem, ale dobrej jakości jest też droga łącząca Lwów z Kijowem (przez Równe i Żytomierz), a także Kijów z Odessą. Ostatnia to akurat z pewnością autostrada, potoczenie nazywana przez Ukraińców po prostu „trasą”.
Rzecz jasna, pisząc „dobry stan dróg” mam na myśli jakość, zapewniającą swobodną jazdę, niepozwalającą jednak na jakiekolwiek szaleństwa. Polskie czy inne unijne drogi wyróżniają się oczywiście znacznie lepszymi parametrami, jednak te najważniejsze ukraińskie, porównać można do naszych krajówek, a momentami nawet tras ekspresowych. Najczęściej więc w jednym kierunku wiedzie jeden pas, momentami rozszerzający się do dwóch (wyjątkiem jest trasa Kijów-Odessa, o parametrach autostradowych), z dość szerokimi poboczami i (co chyba najważniejsze), równą nawierzchnią.
Mityczne ukraińskie dziury na trasach zdarzają się rzadko, a na pokonanej przeze mnie ostatnio drodze: Krakowiec-Humań takowe spotkałem tylko w Tarnopolu i na odcinku między tym miastem a Winnicą. Tam trwają jednak prace, mające na celu poprawę jakości nawierzchni, więc można to zrozumieć. Sprawia to, że póki co na tym odcinku jedzie się dość wolno (często zdarza się ruch wahadłowy), ale chwała za to, że coś w ogóle się dzieje.
Warto wspomnieć, że poprawa jakości dróg w Ukrainie to w dużej mierze zasługa programu GO Highway, którego głównym celem jest drogowe połączenie portów Morza Czarnego z tymi bałtyckimi. Najważniejszą trasą, która objęta została działaniami program jest właśnie wspomniana przeze mnie droga Krakowiec-Humań. Sporo jeszcze zostało do zrobienia, ale naprawdę, widać postępy!
Oczywiście, sytuacja diametralnie zmienia się, kiedy zboczycie z głównej trasy, próbując dostać się do jakiejś mniejszej miejscowości. Tutaj musicie włączyć iście koci refleks, bowiem będziecie zmuszeni do lawirowania miedzy dziurami, nierzadko głębokimi na kilkadziesiąt centymetrów. Rzecz jasna wpływa to także na prędkość jazdy, która dramatycznie w takich miejscach spada. Rzadko zdarzają się za to wypadki (chyba, że za takie uznamy momenty, w których od samochodu, z uwagi na wstrząsy, odpada któraś z jego części), bowiem kierowcy nie są nawet w stanie się dobrze rozpędzić.
Prawdziwym hardkorowcom, a więc wszystkim tym, którzy lubują się w sportach ekstremalnych, polecam zachodnie rubieże obwodu kirowogradzkiego. Trasy łączące miejscowości: Zavallya i Sawrań, a także Błahowiszczenśke i Tauzhne to prawdziwe drogi przez piekło. Poruszamy się ok. 5 kilometrów na godzinę, nierzadko wybierając jazdę po porośniętym trawą poboczem (bo tam jest bardziej równo niż na „asfalcie”), próbując jakimś sposobem uniknąć wpadnięcia do jamy. Najzabawniej jest jechać po tych drogach autobusem, czego doświadczyłem kilka lat temu. Doprawy, rollercoaster przy takiej przejażdżce to „mały Miki”.
Dodam, że jazda po prowincjonalnych drogach Ukrainy dostarcza także wielu innych, bardzo ciekawych wrażeń. Po pierwsze, zobaczyć możecie niezwykle stare, klasyczne modele aut, które chyba tylko dzięki jakiejś magii w dalszym ciągu jeżdżą. Po drugie oczy cieszą olbrzymie (naprawdę olbrzymie) otwarte przestrzenie, często urozmaicane polami słoneczników. Poza tym podróż urozmaici nam czasem stado krów, wędrujących sobie szosą czy nagły… koniec asfaltu. Tak, bowiem do wielu mniejszych miejscowości nie dojedziemy inaczej niż gruntową drogą, przystosowaną jedynie do jazdy samochodów terenowych. Ja swoim Oplem Astrą dałem radę, ale więcej było w tym szczęścia niż umiejętności, dlatego Wam polecam raczej korzystanie w takich sytuacjach z terenówek. Ewentualnie czołgów.
Na prowincji nasze auto może więc ucierpieć, ale na ważnych trasach koła raczej nie urwiemy. Możemy za to wyrywać włosy. I to z przynajmniej kilku powodów. Pierwszym jest nieoczywisty system oznakowania. Znaki niby gdzieniegdzie są, ale już ich odwołania raczej się nie stosuje. I tak, na trasie szybkiego ruchu możemy zostać poinformowani o ograniczeniu prędkości do 50 kilometrów na godzinę po czym… sami powinniśmy się domyślić kiedy można już przyśpieszyć. Nie ma bowiem skrzyżowań, które mogłyby odwołać takie ograniczenia, czy też zwykłych znaków informacyjnych. Zapytawszy o to jednego z localesów, odpowiedział mi, że w Ukrainie robi się to „na czuja”. No tak, ależ ja głupi!
To samo dotyczy obszaru zabudowanego. Oficjalnie nie ma tutaj czegoś takiego, dlatego zasadniczo przyjęło się, że zwalniamy do 60-tki (tak, tutaj można jeździć 60 km na godzinę w „zabudowanym” – ewenement w skali europejskiej) kiedy widzimy tablicę z nazwą miejscowości… Proste, prawda?
Bardzo irytująca jest także sprawa, związana z tzw. „leżącymi policjantami”, a więc poziomymi wybrzuszeniami, utworzonymi na jezdni w celu powstrzymania kierowców przed nadmiernym rozpęczaniem się. Tutaj czasami jest to tak skuteczne powstrzymywanie, że dane auto może się już nigdy więcej nie rozpędzić. Po pierwsze, miejsca takie są rzadko oznaczone, po drugie gdzieniegdzie „leżący policjant” to najzwyklejsza w świecie rura, wtopiona w asfalt. Szczerze współczucia dla wszystkich tych, którzy jadąc z dużą prędkością najadą na taką pułapkę. Wtedy pozostaje już tylko pożegnać się z zawieszeniem.
Jeżeli chodzi o inne przepisy, to na ukraińskich autostradach można jeździć 130 kilometrów na godzinę (czyli w zasadzie chyba tylko z Kijowa do Odessy i na odwrót), na drogach dwujezdniowych 110 km na godzinę, a na innych drogach poza obszarem zabudowanym 90 km na godzinę. Co ciekawe, w Ukrainie obowiązuje całkowity zakaz spożywania przez kierowców alkoholu (limit wynosi dokładnie 0,0 promila). Cóż, to chyba najczęściej łamany przepis w kraju.
O dziwo na ukraińskich drogach widać sporo policji. Zdecydowanie więcej, niż na polskich. Podobno zaczęło się to zmieniać w tym kierunku ok. 2-3 lata temu i stanowiło odpowiedź na dużą śmiertelność na ukraińskich drogach oraz częste przypadki jazdy na „podwójnym gazie”. Podczas ostatniej podróży, kiedy to jechaliśmy po ukraińskich drogach bez przerwy przez ok. 9 godzin, naliczyliśmy przynajmniej 15 patroli, zatrzymujących kierowców. Ciekawostką jest fakt, że nas, jadących samochodem na polskiej rejestracji, nie zatrzymano ani razu. A przynajmniej raz było bardzo blisko – policjant ewidentnie już się do tego przymierzał, ale odpuścił. Być może bał się, że nie dogada się z obcokrajowcem. Albo, że ten będzie w stanie sprzeciwić się przyjęciu mandatu.
Mandaty nie są zresztą zbyt wysokie, maksymalnie (i tak bardzo rzadko) sięgając w przypadku aut osobowych 1000 hrywien (jakieś 145 złotych). Poza tym, nawet jeśli fotoradar (a wierzcie mi, jest ich tutaj zaskakująco dużo) zrobi Wam fotkę, mandat do Polski nie dojdzie. Mówimy przecież o kraju spoza Unii, dodatkowo nie mającym z Polską odpowiedniej umowy. Mimo to, nie zachęcam do łamania przepisów. Przeciwnie, pokażmy trochę kultury, dając tym samym miejscowym dobry przykład!
A przykład ten się przyda, bo kultura jazdy w Ukrainie to temat na odrębną opowieść. Dość powiedzieć, że stoi raczej na „dość niskim” poziomie. Nie liczcie na to, że ktoś Was gdzieś wpuści, że jeżeli Wy to zrobicie, to podziękuje Wam przy użyciu świateł awaryjnych, albo że przy wyprzedzaniu zachowa bezpieczną odległość. Dodatkowo, na szybkich drogach normą jest siadanie „na ogonie” i walenie po oczach długimi światłami. No i trąbienie, stanowiące tutaj chyba jakiś specyficzny rodzaj komunikacji między kierowcami.
A’propos dziwnych zjawisk, obserwowanych na ukraińskich drogach, warto wspomnieć także o stacjach benzynowych. Na nich nie zatankujecie w sposób, znany z krajów Unii Europejskiej. Jedynym sposobem jest wciśnięcie węża do baku, zabezpieczenie go zawleczką, a następnie podejście do kasy i wskazanie ile litrów chcemy zatankować. Dopiero po dokonaniu opłaty, paliwo zaczyna się przelewać do baku. Raczej odpadają więc prośby o zatankowanie “do pełna”. Najciekawiej jest jednak na prowincjonalnych stacjach. Tam najpierw podchodzisz do kasy i płacisz, potem wracasz do samochodu i podłączasz go pod dystrybutor, a następnie krzyczysz do pracownika “już”. Ten naciska jakiś guzik i zaczyna się proces tankowania. Wszystko to stanowi oczywiście próbę uchronienia się przed kradzieżą benzyny. Wcześniej (kiedy jeszcze można było tankować samodzielnie), podobno dochodziło do nich bardzo często.
Wiele osób pyta mnie, jak szybko dojechać można spod granicy nad Morze Czarne. Otóż mówimy o odległości nieco ponad 900 km, co powinno Wam zająć (bez przystanków) ok. 12 godzin. Czas podobny do tego, jaki zajmie Wam podróż z centralnej Polski na chorwackie wybrzeże, a więc jest to do zniesienia. W trakcie takiej podróży najlepiej skorzystać z opisanej przeze mnie wyżej trasy, wiodącej przez: Lwów, Tarnopol, Winnicę i Humań. Do ostatniej z wymienionych miejscowości (skądinąd bardzo ciekawej), dojedziecie spod granicy w ok. 8 godzin. Z Humania trasa wiedzie już prosto na południe, najważniejszą autostradą Ukrainy czyli E95 (wspomnianą „trasą”).

CIĄG DALSZY NASTĄPI! ZA TYDZIEŃ PRZECZYTACIE O WYPOCZYNKU NA WYBRZEŻU MORZA CZARNEGO
Piotr Weckwerth

Leave a Reply