PRAWDZIWA TURYSTYKA W UKRAINIE – CZ. 3: PODOLSKA PROWINCJA, ZNIKAJĄCE WIOSKI I DZIWNE DANIA


Dla przeciętnego mieszkańca dużego polskiego miasta, wizyta na podkarpackiej, mazurskiej czy choćby podlaskiej prowincji, wiąże się z wieloma zaskoczeniami. Jedzenie inne, krajobrazy tym bardziej, a do tego jeszcze ludzie zachowują się jakoś „dziwnie”. Jednak to jeszcze nic, w zestawieniu z tym, jaki szok spotyka człowieka, który zabłąka się na prowincję ukraińską. Doprawdy, mówimy o wrażeniach, które porównać można do wizyty na innej planecie!


Znikające wioski

Na początku warto podkreślić fakt, że Ukraina jest sporym krajem, więc zapewne nie wszystkie informacje przedstawione w tym artykule, pokryją się z tym, co sami widzieliście (lub co sami słyszeliście) na prowincji w tym kraju. Moje doświadczenia opierają się na tym, co spotkało mnie we wschodniej części Podola, a konkretnie na granicy obwodów: kirowogradzkiego i odeskiego, w przeciekawej miejscowości o nazwie Zavallya, a także w jej okolicach. O tym niezwykłym miasteczku też jeszcze na pewno napiszę, ale dzisiaj pozwolę sobie skupić się na nieco innych aspektach.

Ukraińska prowincja jest bowiem świetnym miejscem do obserwacji. I nie chodzi mi tylko o ludzi i ich zwyczaje, ale także o procesy społeczne. Tutaj, jak na dłoni widać bowiem zjawisko urbanizacji. Ale nie tak jak w Polsce, gdzie mamy jasny podział na: wsie, małe, średnie i duże miasta. O nie, tutaj możecie tę urbanizację wręcz klepnąć w ramię, a następnie czule się z nią przywitać. Tylko uważajcie, cholernie podstępna to bestia!

Ostatni mieszkańcy opuszczają wioskę i kierują się w stronę miasta. Koloryzowane.

O co właściwie chodzi? Ano o to, że w Ukrainie, na obszarach położonych z dala od dużych miast, obserwujemy prawdziwą wędrówkę ludów. Oczywiście, większość mieszkańców wiosek czy miasteczek wyjeżdża do ważnych miast kraju, którymi w przypadku opisywanego obszaru są: Kijów i Odessa, lub (co dzieje się jeszcze częściej) za granicę. Bardzo duża jest jednak również skala migracji wewnątrzregionalnych. I tak, miasteczka, wokół których nie ma innych, poważniejszych ośrodków, dosłownie wyciskają ostatnie soki ze wszystkich okolicznych wsi, ściągając ostałych się tam jeszcze mieszkańców. Bez nich bowiem, po prostu by nie przetrwały.  

Ten proces cały czas trwa i gdzieniegdzie, właśnie w okolicach Zavallyi, która będąc miejscowością ok 2-tysięczną, oferuje jako takie warunki życia (a w porównaniu do wiosek, warunki wręcz luksusowe), wyraźnie dostrzec możemy jego efekty. Gdzieniegdzie napotkamy więc całkowicie (lub niema całkowicie) opuszczone, osiedla domków jednorodzinnych. Czasami domy te wyglądają, jakby opuszczono je niedawno – w oknach wiszą jeszcze firanki, ale wszystko zdaje się być jakby przykryte lekką warstewką kurzu. W innych przypadkach przyroda zdążyła już zabrać swoje, wdzierając się do domostw i pojawiając się na dawnych drogach dojazdowych.

Drogi dojazdowe do niektórych miejscowości na podolskiej prowincji wyglądają właśnie w taki sposób

I tak, dla przykładu, opuszczone i dość silnie zdewastowane już osiedla domków, dostrzegłem w okolicy miejscowości Kazavchyn, a więc kilka kilometrów na północ od Zavallyi. Ciężko się do nich dostać, bo ich otoczenie porasta już prawdziwy gąszcz krzaków, jednak w środku niektórych pozostałych domostw zachowały się nawet resztki umeblowania. Miejscowy, z którym  byłem w tym miejscu, powiedział mi, że ostatni mieszkaniec opuścił to osiedle ok. 15 lat temu. Dla takich miejsc półtora dekady to wieczność.

Jeszcze ciekawiej jest na północny-wschód od Zavallyi, gdzie skrywa się miejscowość Komunar. A raczej skrywała się, bowiem obecnie mieszka w niej… 1 mieszkaniec. Tak, jeden. A jeszcze 10 lat temu było ich podobno grubo ponad 50! Oczywiście wszyscy wyjechali do miast, za chlebem i pracą. Dość abstrakcyjnie wygląda więc dzisiaj droga do  domu ostatniego mieszkańca Komunara (prawie jak Ostatni Przyjazny Dom Elronda, przedstawiony w „Hobbicie” i „Drużynie Pierścienia” Tolkiena). Jedziemy bowiem przez kilka kilometrów, polną, pełną kolein drogą, pośród wysokiej na 2 metry kukurydzy. Gdzieniegdzie z chaszczy wyrastają kształty opuszczonych domostw. Na końcu tej gęstwiny stoi właśnie wspomniana chata. Wokół pustki.

W drodze do “miejscowości” Komunar

Najbliżej stąd do sporej (ok. tysiąca mieszkańców) wioski Mohylno (po polsku można używać nazwy Mogilno), do której dojedziemy autem w jakieś pół godziny. Oczywiście pod warunkiem, że wcześniej na tej drodze nie dopadnie nam koło. Poza tym wokół głucho i bezludnie – pierwsze ślady cywilizacji dostrzec można dopiero jakieś 3 kilometry dalej, gdzie stoją jeszcze chaty malutkich wiosek: Petrivki i Klenovej. Podejrzewam, że one są następne na liście do upadku. Albo może raczej należałoby powiedzieć, że na liście do śmierci.

Przykładów, takich jak opisane wyżej, jest tutaj zresztą mnóstwo. Młodzi się wyprowadzają, starsi z czasem odchodzą w sposób naturalny, a porzucone chaty stoją potem jeszcze przez wiele lat. Nie ma się zresztą co dziwić. Poza wspomnianą Zavallyą, w pobliżu są jeszcze tylko dwa niewielkie miasta, czyli Hajworon (ok. 14 tys. mieszkańców) i Sawrań (ok. 6 tys. mieszkańców).  Najbliższy poważny ośrodek miejski to Humań. Mówimy  o odległości ponad 80 kilometrów, którą pokonuje się przy tutejszej infrastrukturze drogowej w około 1,5 godziny.

Życie codzienne

A jak wygląda codzienne życie na ukraińskiej prowincji? Od razu uspokajam, że na pewno nie tak, jak pokazywały to rządowe stacje w Rosji, po tym, kiedy rozpoczęła się Wojna w Donbasie. A wspomnę tylko, że według tych przekazów, Ukraińcy mieszkający na prowincji, niby Kozacy, śpią w ziemiankach oraz jeżdżą na oklep na koniach. Owszem, kiedy sami znajdziecie się w ukraińskiej wiosce poczujecie, że  jest trochę „dziko”, ale bez przesady.

A na co dzień, życie na prowincji jest, posiłkując się nazwą jednego z najnowszych utworów zespołu „Muchy”, szaroróżowe. Z jednej strony bowiem, relacje międzyludzkie są bardzo serdeczne, ludzie są zwyczajnie „bardziej ludzcy” niż w wielkich miastach, z drugiej niemal  wszyscy mają problemy finansowe. Tak jak napisałem: raz szaro, raz różowo.

Przechadzając się po ulicach takiej Zavallyi, będącej w mojej opinii idealnym uosobieniem małego ukraińskiego miasteczka, na dystansie stu metrów otrzymacie więc kilkanaście pozdrowień (najczęściej będzie to swojskie „zdrasti”), a jeśli znacie język, na pewno ktoś zacznie z Wami przyjazną rozmowę.

Wideo: przyznacie, że klimat jest!

Czas mija tutaj dość powoli, a więc ludzie muszą sobie go jakoś organizować. Co więc robić, jak nie rozmawiać? Starsi ludzie siedzą więc najczęściej na ustawionych przed blokami ławeczkach (często koło ławek znajdują się stoły, jak u nas w turystycznych regionach) i dyskutują na tematy wszelakie, lub po prostu podziwiają otoczenie. Trzeba przyznać, że to wygląda całkiem uroczo, a u nas jest to przecież już niemal niespotykana praktyka. Przyjrzyjcie się dobrze, a zobaczycie, że w Polsce już dawno usunięto spod bloków ławki, zapewne broniąc się tym samym przed uciążliwą kiedyś obecnością blokersów. Tutaj jest jednak zupełnie inaczej.

Posiedzieć na ławce i pogadać? Czemu nie!

Inną formą rozrywki są rzecz jasna wizyty nad rzeką lub jeziorkiem. W Zavallyi, która służy nam dzisiaj za przykład, ludzie kąpią się w wodach Piwdennyj’ego Buh’u (Południowego Bugu). Oczywiście nie ma tutaj żadnych wyznaczonych (a tym bardziej strzeżonych) kąpielisk. Nikt nie sprawdza również czystości wody. Ale jest za to swojska atmosfera pikniku – nad rzeką ludzie nie tylko się kąpią, ale często także grillują, urządzają imprezy – po prostu cieszą się życiem.

Oczywiście nuda i brak pieniędzy mają także swoje ciemne strony. Normą są więc kradzieże, i to takie z grupy prawdziwie szalonych, jak np.: całe bramy wjazdowe na posesje, rury kanalizacyjne, tory kolejowe czy koła samochodów. Kiedyś zdarzało się także podobno, że regularnie podkradano benzynę, ale proceder ten zahamowano w bardzo prosty sposób. Wprowadzono bowiem zasadę, według której najpierw należy podejść do kasy, powiedzieć ile chce się benzyny (w litrach) i zapłacić.  Dopiero potem wraca się do samochodu i tankuje. W ekstremalnych przypadkach, jak np. właśnie na stacji w Zavallyi, po powrocie do samochodu musimy krzyknąć do kasjera, żeby włączył wlew benzyny. Pierwszych kilka zetknięć z tym zwyczajem jest doprawdy przedziwnych.

Wspominałem wcześniej, że niektórzy mieszkańcy prowincjonalnych miejscowości w Ukrainie, zabijają nudę rozmowami. Inni, szczególnie ci młodsi, wybierają niestety alkohol, albo co gorsza narkotyki. Nie wątpię, że przy braku pracy i perspektywy, w takim miejscu nie trudno o uzależnienie. Skąd jednak te osoby mają tutaj na to pieniądze? Nie mam pojęcia.

Oczywiście powyższe nie dotyczy wszystkich. Duża część młodzieży, mimo braku dostępu do dobrej jakości infrastruktury, próbuje swoich sił w sporcie. Niemal w każdej wiosce powstają drużyny piłkarskie czy koszykarskie, a wśród dziewcząt taneczne. Popularny jest też bodybuilding. Co ciekawe, dzieci z prowincji mają w sobie często tyle zacięcia, że potrafią potem osiągać przyzwoite wyniki nawet na arenie krajowej czy międzynarodowej. Przykładem jest choćby Yana Kachur, z Hajvorona, która niedawno startowała na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio.

Koszykarska ekipa z Zavally. Boisko kiepskie, kosz stary, ale oni mają to gdzieś! Po prostu chcą grać. I robią to dobrze!

Starsi mężczyźni umilają sobie czas szeroko pojętym majsterkowaniem. W szczególności dotyczy to samochodów, w których wiecznie trzeba coś naprawiać. To nie ironia, naprawdę trzeba, bowiem wciąż większość samochodów, które dostrzec można na tutejszych drogach to modele wręcz muzealne. O jakich autach mowa? Moskviche, Zaporożce, Żigule, Wołgi czy Łady. Miłośnicy starej motoryzacji będą zachwyceni!

Takie cuda potrafią własnoręcznie sklecić mieszkańcy Zavallyi
Na ukraińskiej prowincji stare samochody są wszędzie!

No dobra, ale czy poza siedzeniem na ławce, sportem, autami, wizytą nad rzeką lub ewentualnie piciem alkoholu, na prowincji można jakoś inaczej spędzić czas? Można, dla przykładu  w lokalnej restauracji (często jedynym lokalu gastronomicznym w miejscowości lub jednym z ledwie kilku). W  takich miejscach atmosfera jest naprawdę ciekawa, bo wieczorami najczęściej usłyszymy  śpiew na żywo (zwykle jakieś rosyjskojęzyczne ballady) oraz zobaczymy tańczących gdzie popadnie ludzi. Co więcej, co jest w Polsce nie do  pomyślenia, jeśli przyniesiesz swoje jedzenie lub alkohol, też nikt nie będzie robił z tego problem. Poza tym, w miejscach takich jak te, następuje pełna integracja miedzy klientami. Poza poznawaniem masy ludzi może ci się zdarzyć także opiekować cudzymi dziećmi, te biegają bowiem samopas, wcale nie bojąc się obcych. Generalnie, pełna swoboda!

Młodzi chodzą oczywiście do klubu, który często określany jest mianem „salonu”. A tam czekają na nas kolejne zaskoczenia. Między innymi to, że do alkoholu podadzą Wam… owoce. Tak jest, na eleganckich, podłużnych półmiskach, stawianych koło kieliszków wódki, kelnerzy podają kawałki banana, pomarańczy i winogrona. Co do samej zabawy to nie różni się wiele od tego, co zaobserwować można w Polsce. Może poza tym, że częściej zobaczyć można bójkę. Szczególnie, kiedy do dyskoteki przyjedzie reprezentacja sąsiedniej wsi, i co gorsza, będzie próbowała dobrać się do miejscowych dziewczyn. Awantura gwarantowana.

Ciekawe są również prowincjalne sklepy. Jako że do dużych marketów daleko, małe sklepiki są często wyposażone we wszystko, czego potrzebują gospodarstwa domowe. To co widziałem w Zavallyi, przypominało mi obrazki, które pamiętam z Polski początku lat 90-tych. Na 5 metrach kwadratowych sklepu można więc znaleźć: sprzęt sportowy, zabawki, artykuły kosmetyczne, a także mięso, nabiał, ryby i alkohol. Oczywiście, na prowincji pojawiają się też pierwsze supermarkety, które średnio pasują do opisanego przeze mnie klimatu, ale niewątpliwie ułatwiają życie.

Na koniec warto wspomnieć o cenach, które na ukraińskiej prowincji są porażająco wręcz niskie. Oczywiście z perspektywy osoby zarabiającej na terenie Unii Europejskiej, bo miejscowi naturalnie na nie narzekają. Ja, przecież wcale nie taki znowu majętny człowiek, idąc do sklepu i zaopatrzając się na następny tydzień, praktycznie tego nie odczuwałem. Jeszcze śmieszniej było w restauracjach, bowiem, jak policzyłem, któregoś dnia za dwudaniowy obiad dla trzech osób, wraz z deserem, kawą i piwem, zapłaciłem ok. 350 hrywien, czyli w przeliczeniu ok. 50 złotych. Za tyle to w Krakowie można w droższych lokalach kupić kawę i ciastko…

Estetyka? Panie, jaka estetyka!

Miłośnicy architektury mieszkalnej, tacy jak ja, już po kilku minutach obserwacji, dostrzegą, że tutaj niemal wszystkie balkony są zabudowane! To ma chyba na celu utworzenie dodatkowej przestrzeni, czegoś w stylu magazynu. Moda to dla mnie zupełnie niezrozumiała, bowiem każdy z tak zabudowanych balkonów wygląda inaczej, co z zewnątrz tworzy bardzo mało estetyczną mieszankę. Wewnątrz mieszkań nie jest wcale lepiej. O ile zimą może daje to nieco ciepła, ale latem to „nieco” przeradza się w piekielne gorąco, którego po prostu nie da się wytrzymać. No bo po co stworzyć sobie miejsce, w którym można posiedzieć i poczuć na twarzy nieco przyjemnego wiatru. Lepiej dusić się w zatęchłym powietrzu o temperaturze 40 stopni Celsjusza.  

Zabudowane balkony? Klasyk!

Budownictwo mieszkalne w Ukrainie wyróżnia się jeszcze jedną cechą. Mianowicie tym, że najczęściej budynki te są nieocieplone. Niemal wszystkie bloki czy kamienice, ba nawet budynki użyteczności publicznej jak szkoły czy urzędy, biją więc po oczach gołą cegłą. Ta urozmaicona jest tylko gdzieniegdzie ociepleniami, ale tylko takimi domowej roboty. Nie ma bowiem spółdzielni, która mogłaby o to zadbać, a więc „termomodernizacją” parają się tylko co bardziej zdeterminowani, i posiadający odpowiednie rezerwy finansowe, localsi.

Powiecie, że wspomniane wyżej ocieplanie na własną rękę to samowolka budowlana? Może, ale cóż z tego? Na prowincji nikt tego raczej nie sprawdza, więc ludzie robią zdecydowanie bardziej poważne „przebudowy”, obejmujące choćby… dobudowywanie balkonów. Nadzór budowlany? Bez żartów!

Spoglądając na podwórka, zlokalizowane między blokami i domostwami w małych ukraińskich miejscowościach, dostrzec można spory dysonans. Z jednej strony sporo tutaj miejsc niezadbanych, sporo porzuconych szop, garaży czy nawet większych budynków, które dawniej służyły zapewne za magazyny lub hale produkcyjne. Dodatkowo, nie da się ukryć, że edukacja ekologiczna stoi jeszcze na bardzo niskim poziomie, więc niestety dużo tutaj  śmieci. Zresztą śmieci to ciężki temat. W wielu miejscowościach nikt nie wpadł jeszcze na pomysł ustawienia zsypów czy choćby zwykłych kontenerów na odpady, więc te należy magazynować w domach, aż do momentu, w którym w miejscowości pojawi się śmieciarka. A ta najczęściej przyjeżdża (w postaci starego, ledwo trzymającego się w jednym kawałku pojazdu) dwa razy w tygodniu. Kiedy następuje „godzina śmieci”, przed domostwami zbiera się niemal cała lokalna społeczność. Widok doprawdy niezwykły.

“Godzina śmieci” w miejscowości Zavallya

Jednocześnie, w ten brak uporządkowania wplecione są przydomowe sadki, z których miejscowi korzystają niczym z prywatnych spiżarni. Wystarczy przecież wyjść przed blok czy kamienicę, wyciągnąć rękę i sięgnąć po smaczne, dojrzałe jabłko. Nikt się nie umawia na to, kto dba o poszczególne drzewa czy krzewy, ale jakoś wychodzi to w sposób naturalny. To samo dotyczy kwiatów, których też jest tutaj sporo. Wszystko to dziwnie, w pewien sposób uroczo, kontrastuje z nieocieplonymi domostwami oraz zaśmieconymi podwórkami.

Podwórko przed jedną z kamienic w Zavally

A zjeść coś można?

Ukraińska prowincja jest trochę jak babcia. Kiedy ją odwiedzisz, głodny nie wyjedziesz. Lekkim paradoksem jest to, że im bardziej ubogich tubylców odwiedzicie, tym więcej postawią przed wami jedzenia. Dobra kultura przecież nakazuje ugościć przyjezdnych! Z zamrażarki wyciągane są więc zapasy, z ogrodu wszelkiego rodzaju warzywa i owoce, a z piwnicy (naturalnie) wino. To ostatnie może być ewentualnie zastąpione bimbrem czyli, jak mówią miejscowi, samogonem.

Ukraińska gościnność? Najwyższy poziom!

A co jedzą tubylcy? Poza znanymi nam daniami, jak ziemniaki i różnego rodzaju mięsa, Ukraińcy jedzą nałogowo dwa dania. Istnieje nawet teoria, że Ukrainiec, który przynajmniej raz w miesiącu nie zje pielmieni (najbliżej im do naszych uszek) lub barszczu, po prostu przestanie istnieć. Dania te je się więc w bardzo dużych ilościach, czemu nie ma się zresztą co dziwić, bo ich smak (szczególnie w domowym wydaniu) jest naprawdę wybitny. Do tego, warto zaznaczyć, że są to dania bardzo sycące. Ukraiński barszcz jest bowiem zdecydowanie bardziej treściwy, aniżeli ten polski. Jako przystawkę, podaje się do niego często wąskie paski słoniny oraz ząbki czosnku.

Poza tym, będąc na ukraińskiej prowincji, zapewne spróbujecie takich specjałów jak: haluszki (trochę większe niż pierogi, ale bez nadzienia i smarowane czosnkiem), pompuszki (bułeczki domowej roboty), oliwie (to nie oliwki, a tradycyjna jarzynowa sałatka), szuba (sałatka ze śledziem, ziemniakiem, jajkiem i burakiem) czy chołodziec (wieprzowina lub kurczak w galarecie). Oczywiście normą jest własnoręczne pieczenie chleba czy przygotowywanie własnego masła bądź twarogu.

Intrygujące jest to, co Ukraińcy marynują. O ile nikogo nie zdziwi zaprawianie ogórków czy grzybów, to już  inne warzywa i owoce potrafią zaskoczyć. A wśród nich znajdują się m.in.: papryka, cukinia, pomidory (te dojrzałe i te jeszcze zielone!), śliwki, jabłka, gruszki, szparagi, kapusta, a nawet… arbuzy. Naprawdę. I co najlepsze, większość z nich smakuje naprawdę dobrze!

Marynowany arbuz? Na początku nie mogłem w to uwierzyć!

Inną kategorią dań są przystawki do piwa. Mówiłem już, że w klubach podaje się czasami owoce. Ale na co dzień, Ukraińcy preferują zjeść do alkoholu rybę, i to w każdej możliwej formie. Kiedy pierwszy raz dostałem do ręki suszoną rybę, jako osoba przyzwyczajona do chipsów lub ewentualnie paluszków, nie miałem pojęcia co z tym zrobić.  Czasami ryba podawana jest w innej formie, np. w małych suszonych i dobrze doprawionych paskach, niby na kształt wspomnianych chipsów. Alternatywą są sucharky, a więc coś w stylu małych, przyprawionych grzanek. Najpopularniejszą marką, produkującą ostatni ze wspomnianych przysmaków, jest „Flint”. Jeśli będziecie mieli okazję, koniecznie spróbujcie!

Oczywiście ukraińska prowincja oferuje jeszcze naprawdę wiele ciekawych potraw. Można by pisać o nich książki, a na to czasu przecież nie mamy. Jeśli jednak ktoś z Was próbował tam czegoś ciekawego, dajcie znać w komentarzach!

DO UKRAINY NA PEWNO JESZCZE (PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ) WRÓCIMY!

SPRAWDŹ TAKŻE PIERWSZĄ CZĘŚĆ CYKLU „PRAWDZIWA TURYSTYKA W UKRAINIE”

ORAZ CZĘŚĆ DRUGĄ!

Piotr Weckwerth

Leave a Reply

Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d bloggers like this: