Kajakiem pływam od najmłodszych lat. Dzięki pasji taty, już jako 2-3 latek podziwiałem krajobrazy Kujaw i Pomorza z pokładu łodzi. Z czasem sam chwyciłem w dłonie wiosło, aby zmagać się z wodami regionu, a po latach zostałem nawet instruktorem turystyki kajakowej. „Kilka” rejsów w moim życiu się więc uzbierało. Ale kiedy ktoś pyta mnie o ten najbardziej pamiętny albo najdziwniejszy, bez wahania wskazuję… spływ katamaranem po ukraińskim Bohu.
Egzotyka w najczystszej postaci
Na wstępie muszę przyznać, że spływ kajakowy po „jakiejś zagranicznej rzece” (co w mojej głowie oczywiście nie było w żaden sposób sprecyzowane), zawsze jawił mi się jako jeden z najważniejszych celów turystycznych do zrealizowania. Przede wszystkim dlatego, że wydarzenie takie kojarzyło mi się z prawdziwą egzotyką, obcowaniem z zasobami danego kraju, w ich najprawdziwszym, naturalnym wydaniu. Kiedy tak sobie o tym myślałem, nie miałem pojęcia, z jak wielką egzotyką spotkam się w rzeczywistości, kiedy faktycznie uda mi się spławić którąś z zagranicznych rzek!
No ale skąd w ogóle pomysł na spływ katamaranem, na dodatek zorganizowany na głębokiej, ukraińskiej prowincji? Wspominałem już o moich rodzinnych konotacjach, wynikających z posiadania narzeczonej, będącej Ukrainką. Pewnego razu, szykując się na wyprawę do Ukrainy, w rozmowie z przyszłym teściem, wspomniałem, że byłoby super, gdyby udało się trochę powiosłować na jakiejś lokalnej rzeczce. Mój rozmówca zapewnił mnie, że da się to załatwić. Wówczas myślałem, że to raczej taki żart, albo niezrozumienie, wynikające z bariery językowej. Jako się jednak okazało, obietnice znalazły pokrycie w rzeczywistości.
W tym miejscu należy wspomnieć (co jest bardzo istotne dla naszej historii), że niemal każdy dorosły Ukrainiec, mieszkający poza dużymi miastami, ma zdolności manualne. A więc, jeżeli nie jest w stanie czegoś kupić, lub po prostu nie chce tego robić, tworzy przedmioty własnoręcznie. Mój przyszły teść jest tego doskonałym przykładem, czego dowodem jest choćby fakt, iż wciąż utrzymuje na chodzie niemal 40-letni już wóz marki Moskvich, wyprodukowany jeszcze w czasach głębokiego Związku Radzieckiego. Nigdy bym jednak nie podejrzewał, że może się on pokusić o własnoręczne sklecenie 4-osobowego, turystycznego katamaranu.

A jednak, i tym razem okazało się, że dla uzdolnionych ludzi, jedyną barierą jest wyobraźnia. Katamaran więc oczywiście powstał. Jako pływaki służyły dwa spore worki wykonane z polietylenu, wypełnione kilkudziesięcioma, pustymi plastikowymi butelkami. Worki pewnie zamykane przy wykorzystaniu jakiejś specjalnej techniki – pomyślicie. Nic z tych rzeczy – najzwyczajniej w świecie zawiązane sznurkiem. Takim samym sznurkiem, do pływaków przyczepiony został drewniany stelaż, na którym rozciągnięto siatkę (można na niej położyć bagaż i – jak się później okazało – nie tylko bagaż), a także zamontowano cztery… rozkładane siedzenia. Tak jest, katamaran ten to prawdziwie rekreacyjna jednostka, na której można się było wygodnie rozsiąść, niby na plażowym leżaku.
Całość tworzyła dość duży kształt, który raczej nie nadawałby się na mniejsze cieki wodne, jednak na szeroki Boh był jak najbardziej w porządku. Dodatkowo, zaskakująca była jego niewielka waga – dwie dorosłe osoby mogły go spokojnie przenieść. I całe szczęście, bo Boh, mimo swej szerokości, okazał się rzeką, momentami bardzo płytką.

Start w Chaszczowatej
No to płyniemy – usłyszałem któregoś lipcowego wieczoru, spędzanego na pograniczu obwodów: Kirowogradzkiego i Odeskiego. Kiedy? Jutro, z samego rana oczywiście. Jak się okazało, „z samego rana”, oznaczało dosłownie środek nocy, bo godzinę 3.40, kiedy to z miejscowości w której się znajdowaliśmy, w interesującym nas kierunku odchodził jedyny tego dnia bus. A busa w tych okolicach radzę nie przegapić. Lepiej czekać na niego nawet nieco wcześniej, bowiem wyznacznikiem do odjazdu jest dla kierowcy fakt, iż wszystkie jego miejsca zostały zajęte. To, że nie wybiła jeszcze oficjalna godzina odjazdu, ma już zdecydowanie mniejsze znaczenie.
Jak się później dowiedziałem, elementy naszego katamaranu zostały poprzedniego dnia przewiezione do miejscowości Chaszczowata (Хащувате), gdzie czekały na nas na podwórku domku, należącego do znajomego. Oczywiście, transport tych elementów odbył się przy wykorzystaniu auta starszego niż większość z Was, moich czytelników, czyli wspomnianego już, 40-letniego Moskvicha. Po przybyciu na miejsce, czekało nas tylko dźwiganie całego sprzętu przez jakiś kilometr, aż do plaży nad Bohem.
Będąc w samej Chaszczowatej, warto zobaczyć żydowską nekropolię, odnowioną w ostatnich latach dzięki funduszom, przekazanym przez amerykańskie organizacje, dbające o miejsca pamięci tego typu. Przed II wojną światową funkcjonowało tutaj bowiem duże skupisko ludności żydowskiej, oczywiście kompletnie rozbite przez hitlerowców. Jeszcze wcześniej, wieś (mimo, że dzisiaj to niemal samo centrum Ukrainy), znajdowała się w województwie bracławskim, była więc częścią Korony Królestwa Polskiego. Właścicielem miejscowości, podobnie jak wielu innych, znajdujących się w tych okolicach (w tym najbardziej znanej, dziś 80-tysięcznego miasta – Humania), był od 1789 r. polski szlachcic (a potem i zdrajca) Stanisław Szczęsny Potocki. Tereny te, odebrano Polsce wraz z II rozbiorem kraju, a więc w 1793 r.
Wracając jednak do współczesności i spływu, trzeba przyznać, że Chaszczowata to doskonałe miejsce na rozpoczęcie rejsu. Nieważne czy płyniecie kajakiem, łodzią, czy (jak w trakcie opisywanego spływu ja) katamaranem. Wysokie zbocze pradoliny delikatnie opada tu ku zwierciadłu wody, tuż przed nim niemal całkowicie się wypłaszczając. Jest nawet mała plaża i… zakaz kąpieli, który oczywiście wszyscy mają w głębokim poważaniu. W letnie dni, wypoczynek nad rzeką, obejmujący także kąpiel, to tutaj niemal świętość.

Ukształtowanie terenu sprawiło więc, że wystarczyło tylko mocno odepchnąć katamaran, a potem wskoczyć na niego i rozpocząć spływ! W trakcie opisywanego rejsu, płynęliśmy w trzy osoby, dlatego obawiałem się, czy misterna konstrukcja nie pójdzie przypadkiem na dno, kiedy już wszyscy się na niej usadowimy. Jak się jednak okazało, nic takiego się nie stało. Plastikowe butelki świetnie spełniły swoją funkcję, utrzymując ten specyficzny „okręt” na powierzchni. Mało tego, w późniejszych latach (opisywany spływ miał miejsce w 2019 r.) z katamaranu korzystały nawet 4 osoby. Konstrukcja wytrzymała i to!
Podolski Bug
No dobra, mówisz, że spływ, i że niezapomniany, ale właściwie jaką rzeką płynąłeś? – mogą zapytać co bardziej dociekliwi czytelnicy. Już spieszę z odpowiedzią. Wspominałem, że chodzi o Boh, ale jego właściwa nazwa to raczej Piwdennyj Buh (Південний Буг) czyli w wolnym tłumaczeniu po prostu Południowy Bug. Jest to jedna z najdłuższych ukraińskich rzek, licząca ponad 800 km i łącząca wiele dużych miast środkowej i środkowo-południowej Ukrainy. Na jego szlaku znajdują się m.in.: Chmielnicki, Winnica oraz Mikołajów. Dla osób bardziej „wgryzionych” w geografię Ukrainy, napiszę tylko, że rzeka prowadzi swoje wody przez takie krainy jak: Wyżyna Wołyńsko-Podolska i (w dolnym biegu) Nizina Czarnomorska. Pod względem kulturowym jest to w przeważającej części Podole.
Najciekawszy odcinek rzeki to jej środkowy bieg, mniej więcej między Bracławiem (obwód winnicki) a Perwomajskiem (obwód mikołajowski). Rzeka płynie tutaj dnem wysokiej pradoliny, której grzbiet wznosi się niekiedy nawet na 90 metrów! Co więcej, miejscami, brzegi te ozdobione są wapiennymi skałami. Na szlaku, który pokonywałem w trakcie opisywanego rejsu, szczególne duże ich natężenie, przywodzące na myśl wręcz górskie krajobrazy (widoki niemal jak z przełomu polskiego Dunajca!), znajdują się w okolicy miejscowości Kazavchyn. Mało tego, w nurcie rzeki mnóstwo jest porohów (progów), czyli bystrzyn, na których woda zdecydowanie przyspiesza, kotłuje się, tworzy liczne wiry i cofki.

Wysokie brzegi, często urozmaicone są gęstymi lasami, a na całość najlepiej spojrzeć z góry, czyli ze szczytu pradoliny. Ależ to są piękny widoki! Szczególnie latem, wczesnym rankiem lub pod wieczór, kiedy znad wody unosi się mgła. Magia? To mało powiedziane!
Odnośnie trasy naszego spływu, to liczyła ona ok. 15 kilometrów, i wiodła z Chaszcowatej do Zavally. Mówimy więc o najdalej na zachód wysuniętych terenach obwodu Kirowogradzkiego, tuż przy granicy z obwodem Odeskim.
Walcząc z nurtem i wypłyceniami
Rozpoczynając rejs, wydawało mi się, że będzie to klasyczny, wiodący przez spokojne wody, a więc nawet nieco nudnawy, spływ. Szybko jednak okazało się, że Boh gwarantuje wiele rozrywek, nie pozwalając turystom na nudę! Już po kilkuset metrach od startu, woda zdecydowanie przyspieszyła, w nurcie gdzieniegdzie zaczęły pojawiać się bystrzyny. W biegu rzeki tworzy się całkiem spore, przesłaniające niekiedy nawet połowę koryta, wyspy. Doprawy, sterując tak sporą jednostką jak nasz katamaran, i będąc wyposażonym tylko w plastikowe pagaje, trzeba było się mocno natrudzić, aby nie władować się na taką przeszkodę.

Momentami katamaran po prostu grzązł, a to z uwagi na niewielką ilość wody. Zastanawiałem się, jak to w ogóle możliwe, na takiej wielkości rzece. Szybko jednak otrzymałem odpowiedź – w pobliżu, konkretnie zaś w Hajworonie i Salkovie, wybudowano niegdyś dwie, sporej wielkości elektrownie wodne. Opisywany odcinek znajduje się dokładnie pomiędzy nimi, a osoby regulujące poziom wody, chyba nie do końca potrafią to robić. W efekcie, gdzieniegdzie wody po prostu brakuje.
Nic to jednak dla zaprawionego wodniaka. Lawirowaliśmy więc między przeszkodami, czasami z koniczności wychodząc do wody i odpychając się nogami (dobrze, że nauczony doświadczeniem wdziałem wcześniej solidne obuwie, bo w takiej sytuacji łatwo o skaleczenie stopy o kamienne podłoże), a czasami pokonując jakiś próg płynąc bokiem lub nawet tyłem.
Przy okazji wychodzenia z katamaranu (w celu odepchnięcia się), zostałem poinformowany, żeby uważać na „hadźuki”, których podobno pływa tutaj sporo. Na szczęście, wówczas nie zdawałem sobie sprawy, czym są te „hadźuki”, a dopiero po wyprawie zrozumiałem, że mowa o pływających w wodzie żmijach. Najbliższy szpital znajdował się minimum 40 kilometrów dalej, więc ewentualnego ukąszenie mogłoby się skończyć raczej słabo.
Na spokojniejszych odcinkach, kiedy nie trzeba było walczyć z nurtem, podziwiać mogłem okolicę. Wysokie brzegi pradoliny, dzika roślinność porastająca jej zbocza, a także liczne okazy ptactwa. W twarz paliło słońce, nad głową rozciągało się bezchmurne niebo. Prawdziwy raj… Aż tu nagle BAH!!! Tę sielankę przerywa wystrzał, który sprawia, że niemal spadam z katamaranu do wody (na szczęście niezbyt głębokiej). Okazało się, że to mój przyszły teść, korzystając ze spokojniejszej chwili, schwycił ukrytą pod bagażami strzelbę, a następnie wystrzelił trzy razy do przelatujących nad nami kaczek. Co godne uwagi, wystrzelił dokładnie 3 razy i zestrzelił 3 kaczki. Potem wskoczył do wody i znalazł dwie z nich – trzecia być może przeżyła i ukryła się pod wodą – jak sam tłumaczył. Trzeba przyznać, że skuteczność godna mistrza!

Obrońców przyrody od razu uspokajam. Teść posiada wszelkie zgody na tego typu aktywność, a kaczki, w przeciwieństwo do Polski, nie są w Ukrainie pod ochroną, toteż akcja była w pełni legalna. Mimo to dla mnie, człowieka wychowanego w Polsce w latach 90-tych, i do tego w dużym mieście, było to jednak co najmniej szokujące. Tym bardziej, że ustrzelone kaczki leżały później na siatce, w odległości mniej więcej pół metra ode mnie, wpatrując się we mnie martwym wzrokiem. Nieśmiało poprosiłem teścia o ich przykrycie, bo czułem się z tym trochę nieswojo. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale spełnił prośbę. „Miastowy” – pomyślał pewnie. Szczęśliwie, chyba się do tego przyzwyczaił i (mam nadzieję) nie uznaje tej „miastowości” za słabość.
Sam rejs trwał niemal 10 godzin (ruszyliśmy ok. 7 rano), co było efektem konieczności zmagania się ze wspomnianymi wypłyceniami oraz zalegającymi w nurcie przeszkodami. Problemem okazał się także brak dostępu do sklepów. Tych w pobliżu trasy po prostu nie ma. Cały zapas żywności i wody musieliśmy więc zabrać ze sobą. Oczywiście szybko okazało się, że zabraknie nam wody – nic nie zapowiadało aż tak upalnej pogody. Na szczęście, mniej więcej w połowie spływu, gdzieś w okolicach miejscowości Kazavchyn, bije źródło krystalicznie czystej wody. Ależ to było orzeźwienie!

Co do samej trasy, to po drodze mijaliśmy np. wspomniany Kazavchyn. Miejsce to doprawy historyczne, bowiem przed wiekami znajdował się tutaj stały obóz Kozaków. Obecnie zaś odbywają się tutaj rokrocznie spore festyny ludowe, których motywem przewodnim są, co oczywiste, Kozacy. Jest też najwyższe w okolicy wzniesienie, wraz z wieżą widokową, z której rozpościera się jeden z piękniejszych widoków w tej części Ukrainy. Wspinaczkę na górę polecam jednak tylko osobom o mocnych nerwach, bowiem konstrukcja do najsolidniejszych raczej nie należy.


Płynąc dalej w kierunku południowym, minęliśmy osadę Salkovo, również wchodzącą niegdyś w skład województwa bracławskiego, a po rozbiorach posiadającej status wolnej wioski. Trasa kończy się w Zavally, niegdyś pogranicznej miejscowości Korony Polskiej. Miasteczko to naprawdę ciekawe, która kiedyś jeszcze na pewno dokładnie opiszę, ale w tym miejscu warto wspomnieć choćby, że znajdują się tutaj drugie największe złoża grafitu na świecie! Jest więc wielgachny (i mam na myśli naprawdę wielgachny!) wykop, wypełniony lazurowej barwy wodą.
Trasa naszego spływu zakończyła się pod mostem, łączącym brzegi, należące do obwodów: Kirowogradzkiego i Odeskiego. Most wygląda na trzymający się ostatkiem sił, więc oczywiście dalej jest wykorzystywany, nawet przez ciężkie samochody dostawcze. Po prawej stronie (a więc na brzegu Odeskim) znajduje się malutka plaża, na której dogodnie wysiąść można z kajaka… tzn. katamaranu.


A po spływie…
A po spływie, jak tradycja nakazuje, napiliśmy się zimnego piwa (zakupionego już w jednym z Zavallyjskich sklepów – są tutaj nawet samoobsługowe supermarkety, więc po godzinach spędzonych w dziczy, poczuć można się niemal jak w sercu wielkiej metropolii). Co więcej, okazało się, że te kaczki, które wpatrywały się we mnie w trakcie rejsu, zostały zestrzelone w konkretnym celu. I nie była to, wbrew pozorom, chęć odczucia satysfakcji z celnych strzałów, a po prostu potrzeba, rzekłbym, natury gastronomicznej. Jak możecie się więc domyślić, na kolację podano właśnie pieczoną kaczkę. I tutaj znowu, moja miejska psychika, lekko się buntowała, szczególnie kiedy jedząc, natrafiłem na… kawałek śrutu. Cóż, egzotyka.
Odrobina niewygody to jednak nic, przy wrażeniach, jakie niosą za sobą takie chwile. Właśnie wtedy jesteśmy blisko natury, najbliżej prawdziwych relacji międzyludzkich i prawdziwych emocji. Właśnie wtedy, jesteśmy najbliżej bycia ludźmi.
Co do pływania po wodach Bohu, to temat ten jest zdecydowanie wart kontynuacji. Jeśli los pozwoli, z pewnością spróbuję zorganizować jakiś większy wyjazd na tę rzekę, już przy wykorzystaniu górskich kajaków. Te oczywiście trzeba będzie przewieźć przynajmniej z Kijowa, a najpewniej po prostu z Polski, ale myślę, że gra jest warta świeczki.
Piotr Weckwerth


Leave a Reply