TADEUSZ WECKWERTH – BYDGOSZCZANIN OD ZAWSZE I NA ZAWSZE

Wbrew powszechnemu przekonaniu, wiele było w dziejach Bydgoszczy postaci wybitnych. Część zyskała uznanie, inne wciąż czekają na „odkrycie”. Jednakże, zdecydowana większość zasłużonych mieszkańców grodu nad Brdą pracowała (i wciąż pracuje) na rzecz jego rozwoju w ciszy, nie oczekując poklasku, po prostu robiąc swoje. Paradoksalnie, ich wpływ na jakość życia w Bydgoszczy jest często większy, aniżeli wielu innych, wynoszonych na piedestał, person. Jednym z takich „cichych bohaterów”, był mój dziadek, Tadeusz Weckwerth – człowiek który w Bydgoszczy przeżył niemal 92 lata, będąc naocznym świadkiem zmian, dotykających miasto. Widział Bydgoszcz przedwojenną, tę z czasu okupacji, PRL-u, dzikich lat 90., a także unijną. Niech ten tekst stanowi hołd dla człowieka, któremu nigdy nawet nie przeszło przez myśl, aby opuścić to miasto!

Dzieciństwo w 20-leciu międzywojennym

Choć wydaje się to zaskakujące, w rodzinie przez wiele lat nie do końca potrafiliśmy wskazać miejsce, w którym dziadek przyszedł na świat. Wiadomo – pęd codziennego dnia, a także, z biegiem lat, coraz bardziej rozmywające się we wspomnieniach starszego pokolenia fakty (które przecież też pochodziły wyłącznie z przekazów ustnych osób, które żyły jeszcze wcześniej). Znaliśmy oczywiście datę – 15 grudnia 1931 roku – i nazwę ulicy – Toruńska.

Otrzeźwieniem w tej kwestii, była dla mnie dopiero śmierć dziadka. Zaraz po niej rzuciłem się w wir poszukiwań, dzięki czemu dość szybko udało mi się ustalić, że Waleria i Roman Weckwerth, czyli rodzice dziadka, na przełomie lat 20. i 30. XX w. wynajmowali mieszkanie (lub pokój) w charakterystycznym domu znajdującym się na południowej skarpie Zbocza Bydgoskiego. Dziś to numer 112, obiekt silnie niszczejący i niezamieszkany. Z uwagi na ciekawy, spiczasty dach, wciąż zwraca jednak uwagę przechodniów i kierowców, przemieszczających się ulicą Toruńską w stronę Starego Miasta.

Dom przy ulicy Toruńskiej 112

I choć wspomniane domostwo Weckwerthowie opuścili zaraz po narodzinach Tadeusza, to z Toruńskiej się jednak nie wynieśli. Trafili nieco bliżej Starego Miasta, pod numer 34, czyli do miejsca, które dziadek zawsze – nawet tuż przed śmiercią – nazywał prawdziwym domem. Adres był zresztą zacny – na Babiej Wsi, tylko rzut beretem od Starego Miasta, po sąsiedzku ze słynną Strzelnicą (późniejszą „Adrią”). Dziś ten dom już nie istnieje, bowiem zwyczajnie, ze starości, groził zawaleniem i jego mieszkańcy – w tym dwie siostry dziadka – musieli szukać nowego lokum. Dziś w tym miejscu stoi bardziej nowoczesny pawilon. Zmieniło się też całe otoczenie – przecież na tyłach Strzelnicy, gdzie kiedyś dziadek znajdował często stare pociski karabinowe, wyrosły apartamentowce.

Dziadek wspominał dzieciństwo dobrze, jako pełne kolorytu, przygód i beztroski. Nie miejmy jednak złudzeń – w zestawieniu z tym jak żyje się dzisiaj, wówczas z pewnością się nie przelewało. Tym bardziej, że Tadeusz był jednym z piątki dzieci, które urodziły się Weckwerthom przed wojną. Najstarsza była urodzona rok wcześniej, a więc w 1930 r., Teresa, potem właśnie Tadeusz, a następnie kolejno: Roman, Kazimierz (na którego mówiono nie inaczej niż “Kaźmirz”) i Roman. Po wojnie na świat przyszli jeszcze: Maryla oraz Jan (nazywany w rodzinie Januszem). W sumie siedmioro dzieci! Dziś zaskakujące, wówczas całkowicie normalne.

Toruńska 34 – adres się zgadza, ale miejsce to wygląda już zupełnie inaczej

Tak mijały lata trzydzieste… W międzyczasie dziadek rozpoczął naukę w Szkole Podstawowej nr 8 przy ul. Bernardyńskiej (obok placu Kościeleckich). Wszyscy wyczuwali już jednak w powietrzu napięcie – wiatry historii niosły wielką i – jak się szybko okazało – niestety tragiczną zmianę. Zbliżała się II wojna światowa.

Trudne czasy okupacji

To, że konflikt wybuchnie, było oczywiste już dużo wcześniej. W końcówce sierpnia 1939 r. przy koszarach przy ul. Artyleryjskiej, rodzina żegnała wyjeżdżającego na wojnę ojca, czyli Romana, zawodowego kaprala Wojska Polskiego. Jako kawalerzysta 15 Pułku Artylerii Lekkiej został wcielony do armii wyruszającej do walki z agresorem. Potem okazało się, że mało brakowało, a wtedy widzieliby go ostatni raz, gdyż odniósł ciężką ranę w bitwie pod Kutnem (jego koń padł w ostrzale, po czym upadając, przygniótł jeźdźca). Roman trafił do obozu jenieckiego. Kiedy wreszcie wrócił do Bydgoszczy, był tak wynędzniały, że nie poznała go własna żona.

Sam dziadek Tadeusz, wówczas 8 letni chłopiec, 1 września 1939 roku poszedł do szkoły. Wszak właśnie tego dnia rozpoczynał edukację w 2 klasie podstawówki. Co ciekawe, zajęcia faktycznie się zaczęły, ale dość szybko zostały przerwane. W Bydgoszczy wybucha panika – Niemcy wkroczyli od Polski i kierowali się w stronę miasta. Granica była blisko, pokrywała się z zachodnimi granicami dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego.

Nikt do końca nie wiedział co robić. Panikę, według wspomnień dziadka, podsycali zresztą miejscowi Niemcy, a także polscy kolaboranci, którzy w ten sposób chcieli osłabić morale i wywołać zamieszanie wśród ludności i wojska. Wykrzykiwali na ulicach, że Niemcy będą mordowali Polaków – bez względu na wiek czy płeć. Do tego z pewnością będą grabili i gwałcili. Mało tego – w obieg puszczono plotkę, jakoby schwytanym kobietom, najeźdźcy mieli… ucinać piersi.

Od 3-4 września wokół słychać było już strzały – niemieccy bydgoszczanie zdradziecko uderzali z wież protestanckich kościołów. Polscy żołnierze nie pozostawali im dłużni i systematycznie likwidowali gniazda oporu. Wielu bydgoszczan podjęło więc decyzję o ucieczce z miasta. Większość rodzin szła na południe, w stronę Inowrocławia, toteż tam ruszyła także Waleria (matka dziadka) wraz z piątką swoich dzieci. Dodajmy, że oczywiście ruszyli pieszo, bo rodzina nie posiadała wówczas (jak zresztą prawie żadna) własnego zaprzęgu konnego, o samochodzie nie wspominając.

Gdyby ktoś powiedział Tadeuszowi w czasie okupacji, że doczeka się dwójki dzieci (na zdjęciu z 2-letnią wówczas córką Mariolą)…

Ucieczka z Bydgoszczy szybko okazała się chybionym pomysłem. Niemcy tak szybko zajmowali terytorium kraju, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem był powrót do miasta i oczekiwanie na to, co przyniesie los. Uciekających było jednak tak dużo, że gdzieś w okolicach Inowrocławia rodzina się rozdzieliła. Zgubą był właśnie mój dziadek, który szczęśliwie w tłumie natknął się na swojego dziadka (czyli mojego prapradziadka), który stwierdził, że jednak trzeba wracać do Bydgoszczy. Tak też się stało i dziadek ponownie znalazł się w swoim rodzinnym mieście, które w międzyczasie zdążyły już opanować regularne oddziały Wehrmachtu. Swoją drogą, podróż okazała się tak wycieńczająca, że dzieci, powróciwszy do domostwa przy Toruńskiej, duszkiem wypiły cały dzban przygotowanego przed ucieczką zsiadłego mleka. Tylko tym mogli się wówczas posilić, ale – co przyznał dziadek – napój smakował znakomicie.

Lata okupacji łatwe nie były. Prawie wszyscy sąsiedzi Weckwerthów okazali się volksdeautchami. Do niektórych mieszkań powprowadzali się zresztą „prawdziwi” Niemcy. Również do mieszkania Walerii i Romana, w którym okupanci przywłaszczyli sobie jeden z pokoi. Do tego zarekwirowali radio i całą rodzinną porcelanę. Znaleźli także wojskowy pistolet Romana, co groziło poważanymi konsekwencjami. Ale sprawa na szczęście rozeszła się po kościach. Generalnie, Weckwerthowie mieli przechlapane, bo Roman, kiedy już szczęśliwie wrócił z frontu, nie chciał przyjąć grupy niemieckiej. To mogło oznaczać powołanie do wojska niemieckiego i skierowanie na front. A przecież pasował do tego idealnie ze swoim typowo niemieckim nazwiskiem. W efekcie, przez całą wojnę, familia klepała biedę, a dzieci były prześladowane przez potomków okolicznych Niemców.

…będzie wiódł całkiem udane, spokojne życie…

Co ciekawe, przed niemieckimi dziećmi, dziadka bronił młodszy, mający zdecydowanie bardziej zadziorny charakter, brat Kazimierz. Nie oznacza to jednak, że i Tadeuszowi nie puszczały czasem hamulce. Pewnego razu zdarzyło się, że ugodził kamieniem w głowę syna mieszkającego w pobliżu SS-mana, który nieprzytomny padł na ziemię. Przeżył, ale dziadek wówczas tego nie wiedział, toteż przez następny tydzień, w obawie o własne życie, ukrywał się.

Z biegiem lat i okupacji strach się zmniejszał, stawał się bardziej oswojony. Tadeusz pomagał represjonowanym rodakom jak mógł, np. przerzucając jedzenie przez ogrodzenia obozów jenieckich, znajdujących się na terenie i w okolicach miasta. Po latach wspominał, że to był naturalny odruch – taki sam jak konieczność jedzenia czy picia. Swoim trzeba było przecież pomóc.

Najbardziej dramatyczne wydarzenia spotkały dziadka u schyłku wojny. Po wkroczeniu do miasta czerwonoarmistów, od swoich dwóch sióstr usłyszał, że na terenie pętli tramwajowej na Babiej Wsi zakopano ciała kilkudziesięciu Niemców zwożonych z całego miasta. Siostry widziały jak jeden z nadzorujących operację rosjan (trzymam się małych liter, pisząc o tym zbrodniczym narodzie), zabił kilofem pracującego przy pochówku Niemca. Krzyczał przy tym, że to zemsta, za to co zrobili naziści. Za to, że zabili mu dziecko. Według dziadka, w miejscu wraz z ciałami Niemców pochowano także padłe konie. A tak swoją drogą nigdy nie dokonano tutaj ekshumacji. Szczątki Niemców wciąż znajdują się więc gdzieś pod torami tramwajowymi. Pisał o tym w latach 90. na łamach „Dziennika Wieczornego” mój ojciec Marek, dziennikarz. Niemcy przedrukowali jego artykuł w wydawanym w Wilhelmshaven (tam wyemigrowało wielu niemieckich bydgoszczan). Swoją drogą, w miasteczku tym jest nawet ulica Bydgoska (Bromberger Strasse).

…oraz dożyje niemal 92 lat, pewnie by nie uwierzył!

Kilka tygodni później dziadek wraz z kuzynem (równolatkiem) spoglądali zza węgła domu przy ulicy Toruńskiej na żołnierzy sowieckich, którzy detonowali znalezione w okolicy niewybuchy. Jeden z odłamków przeleciał kilkadziesiąt metrów i ugodził kuzyna w brzuch. Rana okazała się śmiertelna. Kilkadziesiąt centymetrów dalej i nie byłoby mojego ojca, a co za tym idzie mnie.

Dziadek Tadeusz ok. 20 roku życia

Młodość w nowych realiach

W momencie zakończenia wojny dziadek Tadeusz miał niecałe 14 lat. W dorosłe życie wchodził więc w zupełnie nowych, powojennych realiach. Dodajmy jednak, że w realiach trudnych pod wieloma względami.

Mało brakowało, aby dorosłości nawet nie doczekał. W 1948 roku podczas zabaw z kolegami na Babiej Wsi, został prawdopodobnie uderzony cegłą w głowę. Co się dokładnie stało, nigdy do końca nie wyjaśnił. Koledzy zaprowadzili go nad Brdę i zakrwawioną głowę umyli w wodzie. Tak wdało się zakażenie, pojawiła wysoka temperatura. Dziadka w ciężkim stanie przewieziono do szpitala im. Jurasza, a jego stan był tak poważny, że ksiądz udzielił mu nawet… ostatniego namaszczenia! Okazało się, że poza zakażeniem, pęknięte były także kości czaszki, więc sprawa była naprawdę poważna.

W tej historii najbardziej niesamowite jest jednak to, że dziadka uratował chirurg, będacy jednym z niewielu pozostałych w mieście po zakończeniu wojny… Niemców. Nie wiem doprawdy, na jakiej zasadzie pozostał w opanowanym przez rosjan mieście, ale był w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, kiedy dziadek tego potrzebował. Poskładał go (a raczej jego czaszkę) w całość i tak uratował mu życie.

Swoją drogą, dochodząc do siebie, ale jeszcze zostając na obserwacji w szpitalu, dziadek tak potwornie się nudził, że miał zwyczaj pływania na znalezionych gdzieś drzwiach (!) po znajdującym się na ogrodzonym terenie szpitala basenie przeciwpożarowym. Cóż, ile można leżeć w łóżku?

Dziadek kilka lat po tym, jak niemal nie stracił życia w wyniku rany głowy

Miłość do wody pozostała przy dziadku na dłużej. Okazało się, że jest wręcz urodzonym pływakiem, toteż szybko wyrobił sobie kartę pływacką. W wojsku uczestniczył w zawodach pływackich, w tym na morzu. Wspominał jeden z epizodów, gdy na skutek prądów wstecznych i wysokiej fali, nie mógł dopłynąć do brzegu. Znalazł jednak sposób – każdą falę pokonywał nurkując pod nią. Mój ojciec, a jego syn (Marek) często wspominał, że wielokrotnie widział, jak Tadeusz, niby od niechcenia, pokonuje wpław wiele kilometrów, nierzadko przepływając wszerz całe jeziora. Sporą część przepływał zresztą pod wodą, co dodatkowo wzmacniało efekt.

Co więcej, jako że ciągle szukał wyzwań, lubił skakać do wody z mostów! Szczególnie często robił to z mostu znajdującego się nad Kanałem Bydgoskim w ciągu drogi z Lisiego Ogona do Pawłówka (dziś jest tam nowy most na zachodniej obwodnicy miasta). Do dziś pamiętam, jak opowiadał, że jeden z jego kompanów spadł kiedyś do wody w sposób tak niefortunny, iż rozpruł sobie brzuch, a jego wnętrzności niemal zaczęły wylewać się na zewnątrz. Na szczęście przeżył, ale tylko dzięki szybkiej i zdecydowanej reakcji kolegów.

Gdzieś w Bydgoszczy. Ok. 1955 r. Dziadek Tadeusz po lewej stronie.

A skoro dziadek był wysportowany, pochodził z dobrej rodziny, a do tego miał gen pracowitości (o czym więcej niżej), szybko zaczęły interesować się nim kobiety. Było ich chyba całkiem sporo, ale na szczęście – również z punktu widzenia mojego późniejszego jestestwa – w pierwszej połowie lat 50. XX w., poznał wychowaną na Prądach, a wówczas mieszkającą na Wilczaku, Annę Adamską. I tak, dobrze myślicie – chodzi o moją późniejszą babcię.

Co ciekawe, parę zapoznał ze sobą wspólny kolega, który chyba również „smalił cholewki” do Anny, która była bardzo ładną, szczupłą i postawną kobietą. Wyszło jednak tak, że Tadeusz i Anna przypadli sobie do gustu na tyle mocno, że w 1958 roku, w poewangelickim kościele przy ul. Nakielskiej (pw. Miłosierdzia Bożego), wzięli ślub.

Ślub babci i dziadka – kościół pw. Miłosierdzia Bożego (ul. Nakielska), 1958 r.

W rodzinie popularna jest historia (jak zarzeka się po dziś dzień babcia, prawdziwa), według której, pewnego dnia, jeszcze gdy nie byli parą, babcia jadąc tramwajem, dostrzegła dziadka idącego ulicą Toruńską. Do domu miała jeszcze daleko, ale postanowiła wysiąść dużo wcześniej, żeby – niby przypadkiem – trafić na Tadeusza. Intryga się udała, a późniejszy mąż zaoferował wówczas odprowadzenie Ani do domu. Jak widać, w budowaniu relacji, odrobina sprytu, niczym złym nie jest! Ba, czasami może pomóc w budowie pięknej, wspólnej przyszłości.

Skoro był ślub, szybko pojawił się także potomek. Młode małżeństwo zamieszkało w jednym z pokoi w domu przy ul. Ciepłej 3/2, na skraju Wilczaka (niedaleko nasypu kolejowego oddzielającego osiedle od Miedzynia). W pokoju obok mieszkali początkowo, przed przeniesieniem na Błonie, także rodzice babci – Józef i Wanda (właściwie była to macocha, gdyż biologiczna mama babci – Rozalia – zginęła, czy też raczej została zamordowana w tragicznym wrześniu 1939 roku) oraz brat babci Tadeusz Adamski z żoną Anną. Wkrótce, bo w 1960 r., na świat przyszedł Marek, czyli mój tata.

W 1967 r. urodził się jego brat Krzysiu, który po kilku dniach zmarł w szpitalu. W tamtych czasach umieralność niemowląt wciąż była niestety bardzo wysoka. Tata widział swojego brata w białej trumience tuż przed pogrzebem na cmentarzu przy ul. Lotników. Wspominał, że był bardzo ładnym dzieckiem. W następnym roku rodzina powitała Mariolę, siostrę taty, moją przyszłą ciocię i mamę kuzynów: Adama i Darka, których do dziś traktuję bardziej jak braci.

Dziadek Tadeusz wraz z synem Markiem (moim ojcem) podczas spaceru na Wyspie Młyńskiej w 1961 roku

I tak płynęły dni na Wilczaku, który miał typową dla przedmieść zabudowę, a szeroki oddech dawał mu, a raczej mieszkańcom, park leśny rozciągający się między ul. Nakielską a starym Kanałem Bydgoskim. Na osiedle dojeżdżał co prawda tramwaj, ale tylko do wysokości ul. Słonecznej, zaś na samochód Weckwerthów stać nie było. Dziadek wpadł więc na pomysł zrobienia prawa jazdy na motocykl. Był rok 1965, kiedy to się udało i odtąd poruszał się po mieście już niemal wyłącznie na dwóch kółkach. Jego maszyną była legendarna WSK-a 125 cm, która wykorzystywana była jako środek transportu całej rodziny na wyjazdy rekreacyjne, a także jako transport, dzięki któremu można było odwozić dzieci do przedszkola. W letnie niedziele, rodzina często wyjeżdżała na Prądy, w rodzinne okolice z czasów dzieciństwa i okupacji mojej babci Anny. Ulubionym miejscem wypoczynku był skraj tzw. Małpiego Gaju i łąk w pobliżu Kanału Bydgoskiego.

Dziadek Tadeusz wraz z żoną Anną (z tyłu). W wózku ich córka – Mariola

Przodownik pracy

Cechą, która wyróżniała dziadka, była z pewnością pracowitość. Moja pamięć sięga już tylko czasów, kiedy był na emeryturze, ale mimo to, wciąż pracował, i to nie tylko w domu, ale także jako wykonawca przy wielu zewnętrznych zleceniach. Nic zresztą dziwnego, wszak był cenionym, posiadającym kilkudziesięcioletnią praktykę, mistrzem stolarskim.

Nie wiem wiele o pierwszych pracach zarobkowych dziadka. Na początku lat 50. XX w. bywał zatrudniony jako goniec, pracował także fizycznie przy – jak to wspomina babcia – „wożeniu jakichś wózków”. Jako że szybko dostrzeżono u niego talenty manualne, w 1957 r. trafił do zakładu stolarskiego prowadzonego przez Antoniego Olszewskiego. Ten znajdował się ledwie kilkaset metrów od jego rodzinnego domu, gdzie wówczas jeszcze przecież mieszkał, przy Toruńskiej 108. Budynków należących do zakładu już oczywiście nie ma – obecnie w tym miejscu znajduje się warsztat samochodowy.

Takiego pamięta dziadka zapewne większosć kolegów i koleżanek z pracy

W 1961 r. przyszedł czas na zmianę. Rodzina się powiększyła, więc trzeba było znaleźć lepsze źródło zarobku. No i udało się. I to gdzie! Dziadek trafił bowiem do Bydgoskiej Fabryki Akordeonów, czyli pierwszej takiej firmy na terenie kraju i tej, której korzenie sięgały aż 1911 r. i warsztatu przy ulicy Łokietka. Potem, zmieniając nazwy, firma działała kolejno przy ul. Królowej Jadwigi, Tadeusza Kościuszki oraz – już za czasów dziadka – przy ul. Glinki. Co ciekawe, po II wojnie światowej był czas, że firma kontynuowała tradycje produkcyjne Fabryki Pianin i Fortepianów Brunona Sommerfelda (czyli prawdziwej legendy, działającej wiele lat przy dzisiejszej ul. Jagiellońskiej).

Tworzył więc dziadek drewniane elementy do instrumentów, które w okresie PRL-u produkowano wręcz masowo. Już na emeryturze dziwił się, że po transformacji systemowej, tak dobrze prosperujący zakład upadł. Po latach oczywiście wiem, że wcześniejsze prosperity to niestety zasługa tego, że większość powstałego sprzętu „zwijał” wielki brat ze wschodu. Praca dziadka w „Akordeonach” trwała całą dekadę, do 1971 roku. Wówczas to, przeniósł się do – jak się okazało – swojego ostatniego stałego pracodawcy, czyli kolejnej bydgoskiej legendy. Mowa oczywiście o Zakładach Stolarki Budowlanej, czyli popularnym „Stolbudzie”, działającym przez lata na Siernieczku, przy ul. Przemysłowej 22.

Model domku “Brda” – wykonany oczywiście przez dziadka Tadeusza. Pełnowymiarowe odpowiedniki dziadek stawiał przez wiele lat w terenie

W okresie PRL-u, „Stolbud” był prawdziwą potęgą – dość powiedzieć, że bydgoski zakład był tylko jednym z ponad dwudziestu działających pod tym szyldem na terenie kraju. Większość padła oczywiście po 1989 r., ale część, rzecz jasna pod zmienionymi nazwami, funkcjonuje po dziś. Tak jest choćby w przypadku warszawskiego Stolbudu Sp. z o.o. oraz Sokółka Okna i Drzwi S.A. na Podlasiu.Transformacji nie przetrwał niestety bydgoski zakład, który upadł w 1994 r., czyli 3 lata po odejściu dziadka na emeryturę. A ten pracował tam przez 20 lat, od 1971 do 1991 roku. Początkowo jako brygadzista, a po jakimś czasie już jako mistrz.

W zakładzie, właśnie ze względu na pracowitość i ogólną etykę pracy, był bardzo ceniony (dzięki temu udało mu się choćby otrzymać spółdzielcze mieszkanie w wieżowcu na nowo powstałej części Bartodziejów). Zresztą, nie dziwię się, bo sam wiele razy widziałem, jak potrafił zrobić coś „z niczego” lub naprawić wydawałoby się już bezużyteczną, rzecz. Określenie złota rączka zostało stworzone właśnie dla takich osób jak On.

Ulica Przemysłowa na Siernieczku – tutaj kiedyś działał Stolbud

Bydgoski Stolbud specjalizował się w produkcji konstrukcji, wykorzystywanych przez branżę turystyczną i rekreacyjną. W związku z tym produkowano tutaj m.in. słynne drewniane domki „Brda”. I to właśnie lata pracy w „Stolbudzie” dziadek zawsze najlepiej i najchętniej wspominał. Poza zarobkiem i stabilnym zatrudnieniem pozwolił mu bowiem zobaczyć kawał świata! Wyjeżdżał na kontrakty m.in. do Iraku i Francji, zaś w austriackim Klagenfurcie montował „Brdę” na międzynarodową wystawę branżową. Dokonania na niwie zawodowej sprawiły, że Tadeusz otrzymał odznakę honorową „Za zasługi dla Miasta Bydgoszczy”. Tę przyznało Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Bydgoszczy. Zachowała się nawet fotografia z 1979 r., kiedy to przewodniczący rady Franciszek Kiermasz wręcza odznaczenie.

Ceremonia wręczenia odznaki „Za zasługi dla Miasta Bydgoszczy” – 1979 rok

Dziadek nauczył też podstaw prac stolarskich swojego syna Marka, czyli mojego ojca. Zabierał go nieraz na montaże domków „Brda”, jako czwartego pracownika i ten szybko wdrożył się w system ciężkiej, co by nie mówić pracy (panowie stawiali całą konstrukcję w cztery dni, pracując po 16-18 godzin na dobę). Później ojciec sam, jeszcze jako kawaler, zbudował sobie w pokoju z sosnowych desek szafy, meblościankę, regały itp. Te zresztą w dużej części zachowały się do dziś. Ojciec wyjeżdżał na montaże z dziadkiem jeszcze nawet po tym, gdy rozpoczął pracę w „Dzienniku Wieczornym” jako dziennikarz. Mawiał, że taka robota świetnie go relaksuje po pracy umysłowej.

Domek typu “Brda” na wystwie Klagenfurcie. Dziadek Tadeusz pierwszy z prawej

W 1991 r., dziadek przeszedł na emeryturę, ale tak naprawdę aktywny zawodowo pozostawał jeszcze przez wiele lat. Całe lata 90. dorabiał sobie realizując różnego rodzaju, mniejsze lub większe, zlecenia stolarskie. O wielu na pewno nie mam pojęcia, ale dobrze pamiętam jeszcze, jak w połowie lat 90., wykonywał stolarkę w jednej z willi przy ulicy Polanka, nad Balatonem. Odwiedziny dziadka były wówczas dla mnie – jako kilkuletniego chłopca – jednym ze stałych elementów spacerów nad osiedlową gliniankę.

Pierwsza połowa lat 90 – chyba moje (to ten zasłaniający się gość z lewej strony) urodziny. Dziadek zdaje się wciąż myśleć o pracy

Zresztą, kiedy nie pracował „na zewnątrz”, dziadek robił to… „wewnątrz”, czyli w domu swoim lub domach swoich dzieci. Coś się zepsuło? Naprawiał to dziadek! I nie chodzi mi tutaj tylko o stolarkę, ale także elektrykę, hydraulikę i wiele, wiele innych spraw. Pamiętam, jak pewnego razu, w naszej kuchni, zapewne ze względu na zużycie materiału, po prostu odpadły drzwi od piekarnika. Przyszedł jakiś specjalista od tego rodzaju sprzętu i stwierdził, że takich zawiasów się już nie produkuje, więc poleca wymianę piekarnika. Jako że piekarnik pozwalał mi wówczas – w latach nastoletnich – podgrzewać pizze i inne średnio zdrowe dania, postanowiłem szybko zadzwonić do dziadka po poradę. A ten, zamiast jej udzielić, przyjechał na Bartodzieje (wówczas mieszkał już z babcią w Nowym Fordonie). Zapalił papierosa – jak to miał w zwyczaju – pomyślał pół godziny i… zwyczajnie naprawił te drzwi. Bez wątpienia, miał talent.

Dziadek odpoczywający? Doprawdy rzadki widok!

Milczący mędrzec

Oczywiście, Wechwerthowie nie zagrzali długo miejsca na Wilczaku. W 1978 r., dzięki pracy w „Stolbudzie”, udało im się otrzymać mieszkanie w wieżowcu na Bartodziejach, czyli przy ulicy Bartosza Głowackiego. Później, już w latach 90., sam wychowywałem się w tym miejscu. Jak wspominał dziadek, mimo konieczności wprowadzenia wielu poprawek stolarskich, mieszkanie było zdecydowanie bardziej komfortowe, aniżeli to na Wilczaku. Wszak miało aż 3 pokoje, osobną kuchnię, łazienkę i toaletę. Na Ciepłej, co przecież jeszcze w latach 70. XX w. w Bydgoszczy było normą, cała rodzina musiała się pomieścić w jednym pokoju. Łazienki oczywiście nawet tam nie było.

Bartosza Głowackiego 41 – mieszkanie w tym wieżowcu dziadek otrzymał dzięki pracy w “Stolbudzie”

Po Bartodziejach przeszedł czas na Fordon. Właściwie to my – moi rodzice, brat i ja – mieliśmy tam zamieszkać, ale ostatecznie, z uwagi na fakt, iż stwierdzono, że lepiej będzie nam jednak bliżej miasta, aniżeli na fordońskich „peryferiach”, pozostaliśmy przy Głowackiego. Dziś, przy całej sympatii do Fordonu, dziękuję rodzinie za to posunięcie. Dziadkowe trafili wówczas (czyli w 1996 r.) na ul. Galla Anonima, czyli osiedle Tatrzańskie. I choć sam nigdy tam nie mieszkałem, to tę część miasta, z uwagi na fakt spędzania tam wielu dni w każde wakacje i ferie zimowe, również uważam poniekąd za „swoją”.

Cisza, spokój i ukochana żona u boku. Zdjęcie z końcówki lat 70., wykonane w Lesie Gdańskim
Ulica Galla Anonima

Fordon dziadkowi bardzo odpowiadał – szczególnie na początku, kiedy osiedle jeszcze nie rozrosło się do obecnej wielkości. Z okna widać było górki i pola, wokół panował błogi spokój. A dziadek spokój lubił, bo opisując jego charakter, należałoby użyć stwierdzeń: małomówny i zamyślony. Ale nie w negatywny sposób, bo generalnie był człowiekiem pogodnym, a po prostu – niby artysta, żyjący trochę w swoim własnym świecie. Taki był od najmłodszych lat, toteż rodzeństwo nadało mu swego czasu ksywę „Cygan”. Twierdzili wówczas, że cały czas coś przed nimi ukrywał.

Towarzyski samotnik – tak moża by opisać dziadka

Zdarzało się więc, że dziadek po prostu wsiadał w jakiś autobus i jechał do miasta, aby popatrzeć czy coś się tam zmieniło, bądź po prostu przespacerować się, podumać. Zawsze podkreślał, że lubi chodzić po Starym Mieście i sprawdzać, co się tam dzieje. Bydgoszcz lubił zresztą na tyle, że nawet kiedy dostał propozycję pracy z rozwijającej się przecież Gdyni, od razu ją odrzucił. Bydgoszcz była jego domem. Od zawsze i – jak się okazało – na zawsze.

Swoją naturę samotnika podbudowywał także poprzez wypady na ryby. Wprost uwielbiał wędkowanie i zaszywał się w jakimś odosobnionym miejscu, po czym godzinami wpatrywał się w wodę, paląc przy tym papierosy. Papierosy towarzyszyły mu zresztą niemal do 90. roku życia (palić nauczył się w wojsku), ale paradoksalnie, nigdy nie miał problemów z płucami. Według opowieści babci i mojego ojca, nawet podczas wakacji, zamiast wygrzewać się na słońcu, dziadek wolał „skoczyć” na ryby. Ewentualnie schować się w cieniu i poczytać książkę – koniecznie historyczną, bo te pochłaniał wręcz masowo.

Rybki i papierosek – to był dla dziadka prawdziwy raj!

Kiedy był młodszy, przepadał za spotkaniami w niewielkim gronie kolegów przy szachach lub kartach. Podobno był świetnym graczem, co kiedyś – jakieś 15 lat temu – potwierdził mi przypadkiem napotkany… kontroler biletów. Kiedy pokazałem mu legitymacje szkolną, zapytał czy Tadeusz to mój dziadek? Odparłem, że tak, na co on, ze sporą dozą szacunku, przyznał, że przegrał z nim w szachy „jakieś tysiąc razy”.

Niby milczący, ale Gwiazdora odgrywał po mistrzowsku! Zdjęcie z 1995 r.

Bywało i tak, że Tadeusz trochę się zapominał nad jedną ze swoich ulubionych gier. Czekająca w domu babcia zastanawiała się z kolei wówczas, gdzie przepadł. Oczywiście zawsze jednak wracał, i pięknie przepraszał. Do legendy zaś przeszła historia jego odwiedzin w ulubionym klubie szachowym, przy dzisiejszej ul. Focha. W latach 70. babcia codziennie jeździła z córką Mariolą (moja ciocią) tramwajem do przedszkola przy ul. Kijowskiej. Pewnego razu wydało jej się, że dostrzegła wchodzącego do lokalu męża. Ten twierdził twardo, że to nie on, a „jakiś sobowtór”. Ostatecznie jednak babcia „wparowała” kiedyś do środka i zwymyślała skupionego na grze dziadka. Ten, jako przykładny małżonek, wrócił do domu następnym tramwajem.

Małżeństwo Tadeusza i Anny (moich dziadków) to niemalże wzór!

Ostatnia taka historia wydarzyła się ok. 2005 roku, kiedy dziadek był już dobrze po siedemdziesiątce. Wówczas to zaszył się z sąsiadem w piwnicy, gdzie przy wódeczce toczyli „ciężkie boje” szachowe. Babcia wraz z sąsiadką szukali swoich mężów po całym Nowym Fordonie, podczas gdy ci byli tuż obok. Wiadomo, męski świat!

Lata mijały, ale pewne rzeczy pozostawały niezmienne!

Oczywiście, wszystko powyższe nie oznacza, że dziadek nie miał czasu dla swojej żony. To była zapewne jedyna osoba, z którą mógł spędzać czas bez irytacji. W młodości często wybierali się więc na zabawy – początkowo nad Kanał Bydgoski, czyli potańczyć na słynnych „dechach”, a potem najczęściej do „Słowianki”, znajdującej się przy dzisiejszej ul. Gdańskiej. Lubił też rodzinne spacery – koniecznie na łono natury lub w pobliże wody (a najlepiej jedno i drugie) – np. do Małpiego Gaju na Prądach, na Wyspę Młyńską oraz, już w czasach bartodziejskich, do Lasu Gdańskiego.

Wypić czasami też trzeba! Oczywiście z umiarem!

Pozostały wspomnienia

Życie jest krótkie. To slogan, ale sporo w nim prawdy. Inna sprawa, że obfituje w masę wydarzeń i emocji (tych dobrych i tych złych). Gdyby się nad tym dobrze zastanowić, wspomnieć naszych bliskich, którzy odeszli, pośród masy wspólnych chwil, na wierzch wybija się grupa kilku – kilkunastu najważniejszych. Tworzą one swego rodzaju film, albo pokaz slajdów, na którym dana osoba pozostaje z nami na zawsze. I ja „rozsiadłem” się przed takim, wyimaginowanym projektorem i spojrzałem w przeszłość.

Wigilia Bożego Narodzenia – 2004 rok. Od lewej: tata Marek, dziadek Tadeusz i babcia Ania

Widziałem dziadka ok. 1994 r., siedzącego w swoim ulubionym pomarańczowym fotelu w mieszkaniu na Bartodziejach. Palił papierosa, a kiedy zapytałem, gdzie ulatuje ten dym, zadumał się, zaciągnął i odparł: „do nieba”.

Dwa lata później widzę go jak odwiedza mnie w przedszkolu „Panda” przy ul. Żmudzkiej na przedstawieniu z okazji Dnia Dziadka. Jako jedyny ustępuje wtedy miejsca pani przedszkolance, dla której zabrakło krzesła.

Z córką, synem, synową i 2 (z 4) wnuków

Z córką oraz najstarzym (z lewej strony – Tomaszem) i najmłodszym (z prawej – Dariuszem) wnukiem

W 2000 roku, kilka dni po śmierci mojego drugiego dziadka – Stanisława, ojca mamy, przytula mnie i mojego brata Tomasza bardzo mocno. Czujemy jego wsparcie i choć nic nie mówi, wiemy, że jest z nami w tej trudnej chwili.

Dziadek i babcia na łodzi. Na szczęście ich wspólne życie przypominało rejs po spokojnych wodach!

W 2011 r. widzę na własne oczy jak wsiada (być może jeden z ostatnich razy) na rower i rusza w drogę powrotną przez las z Osielska (z domu cioci Marioli i jej rodziny) do Fordonu. Przy okazji narzeka na rower, twierdząc że gdyby miał lepszy, droga zajmowałaby mu nie godzinę, a z 40 minut.

W 2013 roku zaalarmowany jadę do szpitala Jurasza, gdzie trafił dziadek. Jak się okazało, postanowił pociąć trochę drewna, ale przy okazji bardzo głęboko przeciął sobie dłoń. Oczywiście nic nikomu nie powiedział, a do szpitala ruszył z Osielska sam busem, zawinąwszy sobie dłoń w… taśmę klejącą.

Święta 2012 – wierzcie lub nie, ale ten gość z tyłu (pośrodku) to ja

Widzę siebie i ojca, wnoszących dziadka po schodach do mieszkania w Nowym Fordonie. Jest 2018 rok i dziadek zaczyna mieć problemy z chodzeniem. Bynajmniej jednak nie zamierza się godzić z tą myślą i zaraz po wniesieniu na 1. piętro prosi mnie o kupienie papierosów. Oczywiście, spełniam prośbę.

W 2022 roku dziadek gratuluje mi założenia własnej firmy i kupna mieszkania na Kapuściskach. Wówczas miewa już lepsze i gorsze dni, ale akurat tego jest w pełni świadomy tego, co mówi.

Tadeusz Weckwerth koło 70 roku życia. Niech Was nie zwiedzie ta poważna mina – dziadek był człowiekiem pogodnym i bardzo łagodnym

8 lutego 2023 roku w szpitalu Biziela, wraz z resztą rodziny widzimy go po raz ostatni. Dzień później dostaję telefon z informacją o jego śmierci. Kilka dni później, Dziadek spoczął na cmentarzu komunalnym przy ul. Wiślanej.

Dziadek w trakcie swoich 90 urodzin – grudzień 2021 r.

Spośród tych wszystkich wspomnień, na wierzch przebija się jednak to z wigilii świąt Bożego Narodzenia w 2010 roku. To był czasu, który bezsprzecznie mogę uznać za najgorszy w moim życiu. Nie zagłębiając się zanadto w szczegóły, miałem przerąbane. Moja rzeczywistość się waliła, a ja nie miałem pojęcia co dalej robić ze swoim życiem. Młoda część rodziny, tj.: kuzyni oraz brat i ja, miała w zwyczaju odłączanie się od dorosłych po wieczerzy i spędzania czasu w swoim gronie, grając w gry, popijając piwo itp. Dziadek, swoim zwyczajem, wpadał do nas na krótką rozmowę. Tak było i tym razem, z tą różnicą, że zwrócił się z pytaniem bezpośrednio do mnie: „Jak się trzymasz?”. Odparłem, że, delikatnie mówiąc, jest ciężko. Dziadek odpowiedział zaś coś, co zapamiętam pewnie na zawsze: „Wiem. Ale trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. Wtedy wszystko będzie dobrze!”. I faktycznie, zacisnąłem i dziś jest dobrze.

Dzięki Ci dziadku za wszystko!

TADEUSZ WECKWERTH

15.12.1931 r. – 09.02.2023 r.

Leave a Reply

Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d bloggers like this: